Listopadowy poranek. Wciąż jest ciemno choć za chwilę dzwon pobliskiego kościoła zadzwoni siedem razy. Naprzeciw dostrzegasz tańczące sosny. Pizga. Wiatr przenika w Twoje kości i zatoki. I tym razem z odkrytą szyją wierzysz w cudowną moc pszczelego pyłku, który nie raz uratował Ci skórę. Dlaczego tym razem by nie miał?

Uwielbiasz te chwile, gdy dioda powiadomień się nie świeci. To uspokaja. Nie masz zwyczaju być w sieci przez całą dobę. Internet w telefonie włączasz tylko wtedy, gdy potrzebujesz. Laptopa otwierasz zazwyczaj by coś napisać, obrobić jakieś zdjęcie, albo gdy klawiatura w telefonie zaczyna irytować, a trzeba odpisywać na maile.

Stoisz na peronie czekając na opóźniony pociąg i mimowolnie jak kilkadziesiąt innych osób sięgasz do kieszeni po 5-calowe szklane pudełko. Podążasz za tłumem. Co z tego że przez to będzie Ci jeszcze zimniej? Psychologia podpowiada, że nie wiesz w tym momencie co to rozsądek. Zresztą, gdybyś stosował się do definicji tego słowa, to gdzie byś dzisiaj był? No właśnie.

Codzienny rytuał rozpoczynasz od Gmaila. Rachunek prawdopodobieństwa podpowiada, że na trzech podłączonych tam kontach znajdziesz coś ważnego lub wartościowego. Stronisz od Facebooka, zresztą co możesz tam znaleźć poza odgrzewanymi od lat memami? Instagram omijasz świadomie. Jakieś 500 ciekawych kont, które śledzisz mogą Cię tylko w ten listopadowy poranek rozzłościć. Fitatu podobnie, choć z zupełnie innych powodów. A o zainstalowanym Twitterze zapomniałeś zanim stał się modny wśród polityków i celebrytów.

Gmail to najlepsza opcja. W gąszczu dziesiątek maili będących zwykłym spamem dostrzegasz jeden, przy którym wahasz się by go usunąć. „Congratulations…” krzyczał tytuł i pewnie nie zwróciłbyś na niego uwagi, gdyby nie dalsza część. „…on cycling 20,000 kilometers this year”. Nie kojarzysz adresata wiadomości. Zastanawiasz się, skąd oni do cholery jasnej to wiedzą? Dopiero po dłuższej chwili zdajesz sobie sprawę, że dałeś im kiedyś dostęp do swojego konta na Stravie.

20 tysięcy. To już? Naprawdę? Klikasz w pomarańczową ikonkę by to potwierdzić. Rzeczywiście. To jedyne emocje jakie Ci towarzyszą. Brak euforii, szampana, czy uśmiechu choćby. Dawno temu zdałeś sobie sprawę, że to przecież tylko liczba. Maila byś dostał pewnie dwa tygodnie wcześniej, gdybyś zliczał wszystkie kilometry, które faktycznie pokonałeś. „Do pracy”, „Na zakupy”, „Z kochanką”. Na szczęście szybko zrozumiałeś, że włączanie GPS’a za każdym razem gdy siadasz na rower jest bez sensu.

Czy 20 tysięcy to dużo? Taki Kwiatkowski przejechał 29,648.0 km, a Roman Bardeit 21,479.1 km. Ale oni z tego żyją, to jest ich praca, są z tego rozliczani. Stoi za nimi sztab ludzi, mają fizjoterapetów na żądanie, własne kampery. Ty nawet malucha nie masz. Nie potrzebujesz. A miejsce parkingowe w garażu zajmuje rower. I to tylko dlatego bo kiedyś zorientowałeś się, że ta blondyna w Fordzie Ka na belczela zajmowała Twoje stanowisko.

Spędzasz 40 godzin w tygodniu za biurkiem, musisz ogarnąć mieszkanie, zakupy, obiad jakiś, a zdarzy Ci się wyjść do kina, na mecz, napisać coś od czasu do czasu. I jeszcze ten rower. Skąd masz na to czas? Często słyszysz to pytanie zawsze uśmiechając się w duchu. Bo to bardzo proste. Nie oglądasz „Barw szczęścia” czy innego Netflixa, a na YouTube wybierasz zamiast „Zapytaj Beczkę” jakiś wykład motywacyjny.

Dużo, mało, krótko, długo – to wielkości względne definiowane przez każdego na swój sposób. Pamiętasz, gdy jeszcze trzy lata temu za wszelką cenę chciałeś przekroczyć barierę 10 000 kilometrów. Dzisiaj z politowaniem patrzysz na tamtego siebie uświadamiając sobie jakie to było głupie. Co czuje człowiek mając w nogach dwa razy więcej kilometrów? Nic szczególnego. Jak zwykle myślisz o tym gdzie w weekend się wybierzesz, bo w listopadzie rozum podpowiada żeby odpuścić sobie wieczorne wycieczki. Smog, furiaci za kółkiem, te sprawy…

Przypominasz sobie jeszcze tego lekarza u którego byłeś ostatnio. Mówił coś o jakimś przetrenowaniu. Przecież do cholery Ty nie trenujesz! Ale głowa chce, a nogi nie. Łudziłeś się, że jak zwolnisz to będzie lepiej. Nie jest. Myślisz sobie – chyba trzeba odpuścić. Nie no, serio? Bez jaj.

To dla Ciebie nieszczególnie szczególny dzień. Kończysz 29 lat. Czy jesteś stary? Nie czujesz się na takiego. Czy jesteś młody? Niech ilość siwych włosów na głowie odpowie za Ciebie. Sześć lat temu wymyśliłeś sobie, że zrobisz coś szalonego przed 30-stką. Każde kolejne wyzwanie którego się podjąłeś miało być takim szaleństwem, ale zawsze obok spełnienia był niedosyt. Nie, to jeszcze nie to.

Teraz Twoje wewnętrzne ja zadaje Ci pytanie: czy zdążysz? Odpowiadasz mu wprost: a jakie to ma znaczenie? Idziesz do przodu każdego dnia, ktoś mówi to dobrze – stajesz się wciąż lepszą wersją samego siebie. Be better than yesterday. Cieszysz się tym co masz. I nie ważne czy przejedziesz 20 tysięcy, czy 3. Nie ważne czy zrobisz coś z pierdolnięciem. Chcesz wciąż mieć satysfakcję, uśmiech na twarzy, być szczęśliwym. Po prostu.

Udostępnij

O autorze

Jeździmy na rowerach i poznajemy piękne miejsca. Tutaj je opisujemy i zachęcamy do wypraw małych i dużych.