Stoję w kolejce do baru przyglądając się z sentymentem tym ścianom. Ach, co tu się działo. Tej mgły i tamtej zimnej nocy nie zapomnę chyba do końca życia. Z perspektywy czasu moje poczucie tamtej chwili diametralnie się zmieniło. Dzisiaj gdy spoglądam na ten tekst, myślę sobie – to musiało się wydarzyć.

Choć nic nie zadziało się z dnia na dzień, wiem że tamte doświadczenie, ten Race Through Poland wpłynął znacząco na to jak dzisiaj spoglądam na swoje kolarskie życie i dokonania.

A spoglądam zupełnie inaczej. Prościej. Nie komplikuję. Po prostu ruszam przed siebie. Dzisiaj większą wartość ma dla mnie „zobaczyć” niż „przejechać”. Poczucie dystansu jako odległości zmieniłem na poczucie dystansu do siebie. W naszym życiu często słyszymy, że coś musimy. Nie! Nic nie musimy. Co najwyżej możemy. Jeśli chcemy i mamy na to ochotę.

Tak jak kiedyś miałem ochotę jechać na Pico de Veleta. I pojechałem. Dzisiaj mam ochotę odwiedzać Izery. Bo nie ważne gdzie jest cel, ważne że on jest. W naszej głowie.

Ten tekst niech będzie odpowiedzią na kilka pytań. Tych które dostawałem i wciąż co jakiś czas dostaję. Dlaczego nie jeździsz już długich dystansów? Bo nie muszę. Nie potrzebuję. Zrozumiałem, że radość z jazdy można czerpać zupełnie inaczej. Spokojniej. Wolniej. A przy tym dostrzegać więcej. Co nie znaczy przy tym, że przestało mnie to fascynować. Nie – ale zszedłem z boiska i zasiadłem na trybunach.

Nie mam już poczucia obowiązku, że muszę jechać. Tak, to może absurdalne ale liczenie kilometrów, spoglądanie na cyferki i ich analizowanie zajmowało moją głowę. Jakie to było głupie! Moje liczenie było głupie. Nikogo innego pod tym względem nie oceniam. Dzisiaj nie patrzę już na żadne cyferki. Cieszę się tym co mam i co daje mi największą radość.

Gdy piszę te słowa kończy się pierwsza dekada grudnia, czyli według powszechnej opinii nastaje czas na różne podsumowania. Na refleksje. Na spojrzenie na samego siebie. Gdy w styczniu zaczynał się ten rok, to zupełnie nie przewidywałem że tak właśnie się potoczy. Nawet wtedy gdy po raz pierwszy w tym roku odwiedzałem Izery, zaliczając glebę za glebą próbując udawać bieg narciarski. Ale tamten dzień rozpoczął coś nowego. Coś wyjątkowego.

Był to naprawdę niesamowity czas. Pod wieloma względami. Rowerowo również. Ba! Nigdy wcześniej w ciągu jednego roku nie zaliczyłem chyba tylu państw pokonywanych na rowerze. W głowie kreuje się też kilka fajnych projektów, ale kiedy zostaną zrealizowane? Czas pokaże…

To był czas poznania wielu pozytywnych osób i podtrzymywania relacji. Mnóstwo fajnych wspomnień. Ale ten rok udowodnił mi też, żeby nadto nie ufać. Bo ludzie jedno mówią, a drugie robią. Wróć. Obiecują. Tak, nadziałem się na „obiecanki-cacanki”. Słowa „przyjaciel” też będę używał rzadziej.

Mam sporo planów, które niekoniecznie w pierwszej linii są związane z rowerem. Co dalej z blogiem? Nie wiem. W głowie krążą różne myśli. Nie mam wizji i pomysłu na to jak ciągnąć to dalej. A może nie ciągnąć?

Brak mi przebojowości, a zamiast ciężkich terenowych tras, które są „w modzie”, wolę spokojne asfalty. Influencer ze mnie jak z koziej d… trąba. Choć to akurat może i dobrze, bo nigdy nie wciskałem Wam ściemy, że coś jest dobre, bo kosztuje miliony.

Dobrze, wróćmy do tej kolejki w schronisku na Stogu Izerskim. Moją sentymentalną podróż w przeszłość przerwał zza lady Paweł pytaniem „Co podać?”.

– Knedle z śliwkami. Dwie porcje.

– A będzie wpis na blogu?

– Będzie. Jasne że będzie.

Pawle. To jest właśnie ten wpis. Może nie ma tutaj zbyt długiego opisu jak wspaniałe są Izery. Nie musi być. Już o nich pisałem wcześniej. Pisali też inni. W zasadzie Izery stały się modne. Przestały być intymne. Jak kiedyś. Dla mnie wciąż będą ważne. Wciąż będę tutaj wracał. Na rowerze. I bez.

Udostępnij

O autorze

Jeździmy na rowerach i poznajemy piękne miejsca. Tutaj je opisujemy i zachęcamy do wypraw małych i dużych.