„Czekaliśmy na to 12 lat”„Rozkaz jest prosty: Zdobyć Moskwę” i najlepszy „Szefowie, przymknijcie oko. Kibic w dniu meczu to kiepski pracownik” to tytuły artykułów jakimi karmiły nas dzisiaj popularne serwisy internetowe w Polsce. Balonik został napompowany zanim kadra Adama Nawałki zdołała poczuć miękkość murawy stadionu Spartaka.

Oczekiwania spore, choć moim zdaniem nieuzasadnione, wszak na dwóch ostatnich mundialach naszej kadry zabrakło. Nie oglądałem meczu – poza końcówką gdy wróciłem z rowerowego wypadu – z kilku przyczyn. Po pierwsze mam zasadę, że nie śledzę tego czego nie do końca rozumiem, a piłka nożna – choć wiem jak to zabrzmi – jest dla mnie niezrozumiała. Po drugie nie lubię tracić czasu, w szczególności że i tak mi go brakuje, a obejrzenie trzyminutowego skrótu na YouTube w zupełności mi wystarczy, abym wiedział wszystko co chcę wiedzieć.

Nie jestem malkontentem, chociaż pewnie tak mi teraz zasugerujesz i reprezentacji kibicuję. Nie dlatego, że tak trzeba, tylko dlatego że każde zwycięstwo Polaków mnie cieszy, nieistotne czy są to piłkarze, siatkarze, czy łucznicy. O tym ostatnich nie słyszymy za często, bo nie towarzyszą im olbrzymie pieniądze, sponsorzy oraz tłumy kibiców, choć sukcesy cieszą ich tak samo jak „kopaczy”.

Wielkie nadzieje, presja jaką już teraz wytworzono wcale nie sprzyja komfortowemu graniu, choć cytując jakiegoś eksperta z telewizji śniadaniowej z pomocą rzeszy specjalistów gracze na poziomie reprezentacji nie mają problemów z naciskami otoczenia, po prostu wychodzą na boisko i robią swoje. Pewnie jest w tym sporo racji, ale każdy z nas jest tylko człowiekiem, istotą posiadającą umysł którego, mówiąc dość enigmatycznie wciąż niezbadana głębia płata czasami w takich sytuacjach figle.

Ubiegły tydzień przyniósł mi sporo przemyśleń. Po ostatnim moim wpisie rozgrzaliście skrzynki e-mail i na Facebook’u do czerwoności. Cieszę się z każdej wiadomości od Was, z każdej Waszej rady, z każdego wspomnienia które mi przekazaliście. Dzięki Wam, o swoich marzeniach nie staram się już myśleć w kategorii celów do osiągnięcia, a raczej przygód do odhaczenia.

Kilka ciekawych zdań usłyszałem w piątek od Bartka Huzarskiego, który był gościem podwieczorku z Magazynem Szosa organizowanego podczas Bike Film Festiwal w Kinie Nowe Horyzonty. Huzara znam jeszcze z czasów gdy ścigał się w zawodowym peletonie, pamiętam organizowane przez niego marcowe ustawki, gdy spory peleton pędził po szosach wokół Sobótki. Oprócz kilku-kilkunastu minut luźnej rozmowy jadąc wspólnie w parze nigdy nie było okazji specjalnie porozmawiać o jego karierze.

Temat ten „liznęła” zaledwie we wspomniane popołudnie Magłorzata Pawlaczek. Cała rozmowa krążyła w zasadzie wokół Wielkich Tourów, a w szczególności Tour de France, którego Bartek był trzykrotnym uczestnikiem, co w Polsce zostało zapamiętane głównie przez kilka charakterystycznych zdjęć. Po poruszeniu kwestii typowych jak wykorzystywany sprzęt, dieta, schemat dnia i tak dalej, rozmowa skierowała się w kierunku oczekiwań i reżimu jaki muszą przestrzegać kolarze zawodowego peletonu.

Dodam, oczekiwań często absurdalnych, wyniesionych z korporacyjnych biurowców, które nakazują choćby ciągłą jazdę przez niemal cały wyścig drużyny „w łańcuszku” jeden za drugim „aby lepiej w telewizji wyglądało”, czy poz na zdjęciach wykonywanych przez fotoreporterów. Huzar podkreślał jak bardzo ceni sobie obecnie brak dyktatu kogokolwiek i może w dużej mierze robić to co mu sprawia przyjemność w taki sposób jaki sam uważa za najbardziej słuszny.

Mam wrażenie, że wielu z nas, żyjących na co dzień w korpoświecie nie potrafi oddzielić swojego zawodowego życia i związanych z nim imperatywów, przenosząc je do swojego domu, obciążając nimi realizację swoich pasji. „Muszę przejechać wyścig w pierwszej grupie”, „muszę ukończyć maraton poniżej trzech godzin”, muszę. Czy aby na pewno musisz? W przeciwieństwie do zawodowców, którzy mają nad sobą dyrektorów sportowych, Ci sponsorów, którzy oczekują zwrotu z inwestycji, my, amatorzy sami sobie dyktujemy sposób w jaki chcemy realizować swoją pasję.

To nie jest tak, że się tylko wymądrzam swoimi teoriami, ponieważ sam wciąż jeszcze wpadam w pułapkę ciągłej rywalizacji i dążenia do celów o czym mogliście się przekonać w poprzednim wpisie. I to nie jest tak, że cele nie są w życiu potrzebne, bo są, chodzi o to, aby nie ograniczać do nich sensu swojego życia. Po pustce która niedawno mnie dręczyła nie ma już śladu, a ja znów cieszę się kolejnymi pokonanymi kilometrami zapełniając swoją głowę przygotowaniami do kolejnej peregrynacji. Jakiej i gdzie? Niech to póki co pozostanie moją słodką tajemnicą.

Udostępnij

O autorze

Jeździmy na rowerach i poznajemy piękne miejsca. Tutaj je opisujemy i zachęcamy do wypraw małych i dużych.