No i zaczęło się. Mamy kwiecień, pogoda w końcu daje powody do zadowolenia, poziom endorfin wzrasta, a wraz z nim chęć aby wsiąść na rower. Ubiegły weekend był tego doskonałym przykładem. Jeździli mali i duzi, ci dla których rower jest odskocznią od codziennego życia, ale i Ci, którzy wsiadają na swoje dwa kółka, bo to jest na czasie.
W minioną niedzielę kolarska Polska rozpoczęła w pełni sezon pierwszym oficjalnym wyścigiem w Sobótce. Ślężański Mnich według zawodowców to wyścig, który za każdym razem jest inny. Mimo to od trzech lat patent na zwycięstwo ma wciąż ten sam gość. Paweł Franczak. Mój niemalże krajan, pochodzący z Nysy zwyciężał u podnóża Ślęży w barwach ActiveJet Verva, Team Hurom, a w tym roku CCC Sprandi Polkowice.
Jednak zanim na drogi gminy Sobótka wyruszyli PROsi, zmierzyli się z nią amatorzy. Każdy ze startujących miał swoje powody, każdy miał swoje cele. Nie wziąłem udziału w inauguracyjnym ściganiu, nie dlatego że jest to w pewien sposób sprzeczne z tym co Wam choćby tutaj przedstawiam, ale z powodu drobnej kontuzji, naciągniętego mięśnia, którego nabawiłem się podczas bardzo intensywnego tygodnia w Jesionikach. Uwierz mi, że oprócz ekscytacji pięknymi krajobrazami, które mijam przemierzając kolejne kilometry, czasami lubię również poczuć piekące mięśnie i nieco większą niż zazwyczaj prędkość. A Sobótce te rzeczy smakują jak mało gdzie.
Pamiętam, gdy ponad trzy lata temu przyjechałem na ustawkę organizowaną przez Bartka Huzarskiego, ktoś w grupetto stwierdził „Sobótka to nie miejsce, Sobótka to stan umysłu”. Być może jest to oklepane stwierdzenie, które można usłyszeć co rusz, ale ma w sobie pewną prawdziwość i prawidłowość. W Sobótce i na okolicznych przełęczach czuć prawdziwą kolarską atmosferę. Mam wrażenie, być może złudne, że w regionie Ślężańskiego Parku Krajobrazowego ludzie stają się dla siebie życzliwsi. Nie tylko kolarze do kolarzy pozdrawiając się radosnym uśmiechem i uniesioną dłonią, ale również kierowcy.
No, chyba że podjeżdżasz Tąpadła w niedzielne południe, w szczególności teraz gdy przełęcz okupowana przez sfrustrowanych wrocławian, którym nie dość że zamknęli galerie handlowe, to jeszcze nikt nie wybudował wyciągu i muszą się męczyć wchodzeniem do góry. W każdym innym momencie tygodnia czuję się tam bezpieczniej, niż na jakiejkolwiek innej szosie. Takie przynajmniej mam wrażenie.
Wrócę jednak do samego wyścigu. 950 osób, które według organizatorów wystartowały w niedzielny poranek na 18-kilometrowej trasie naprawdę buduje. Mimo, że krążąc pod hotelem Sobotel wciąż słyszałem typową kolarską spalarę (jakie to polskie, sic!), to domyślam się, że większość nie miała w głowie wcale rywalizacji z kimkolwiek. I tak naprawdę przekonałem się o tym na trasie widząc wiele uśmiechniętych twarzy walczących z wiatrem i samymi sobą.
Oczywiście nie zabrakło też tych, sfrustrowanych swoim przerośniętym ego, myślących że rower za 20 tysiaków jeździ sam. Gdy próbowałem gonić „drugi peleton” kategorii M2 – co wobec mojego stanu zdrowia musiało z góry zakończyć się niepowodzeniem – w poszukiwaniu ciekawych ujęć na koło usiadło mi kilku jegomości, którzy mimo mojej jasnej deklaracji że się nie ścigam i w zasadzie jadę rekreacyjnie robiąc zdjęcia ciągnęli za mną od Świątnik do Sobótki w zasadzie tracąc w ten sposób zupełnie kontakt z czołówką. Odpuścili dopiero przy podjeździe na ulicy Garncarskiej, gdy musiałem znacząco zwolnić ze względu na swoją nie w pełni sprawną prawą nogę.
Liczna grupa cieszyła się z samego pokonania dystansu, z osiągnięcia swoich rekordowych rezultatów. Z nowych doświadczeń i znajomości. Z możliwości uniesienia rąk na mecie. Bo to właśnie tacy kolarze, walczący i łamiący w sobie własne bariery tak naprawdę w Sobótce wygrali. Nie było ich na podium, nikt o nich nie wspomniał w informacjach prasowych. Swój sukces świętowali wśród rodziny i znajomych. Cieszyli się z faktu, że zamiast spędzać pierwszą słoneczną niedzielę przy grillowanych kiełbaskach, kręcili pomiędzy Sobótką a Przemiłowem z korzyścią dla swojego zdrowia. Choć właśnie…
Podczas gdy w Sobótce emocje wzrastały wraz z temperaturą, w nieco odległej Francji podczas monumentalnego wyścigu z Paryża do Rubaix zakończonego imponującym triumfem Petera Sagana rozegrał się dramat. Młody zawodnik belgijskiej kontynentalnej drużyny Verdanas Willems-Crelan, Michael Goolaerts upadł na drugim brukowanym odcinku Piekła Północy tracąc przytomność. Mimo natychmiastowej reakcji służb medycznych zmarł późnym wieczorem w szpitalu. To wydarzenie każe się chwile zatrzymać nad tym co robimy. Mimo, że korzyści wynikających z jazdy rowerem jest mnóstwo nie zapominajmy o zdrowym rozsądku. Badajmy się, ale przede wszystkim mierzmy siły na zamiary. Tak, aby to co robimy sprawiało nam radość, a nie ból i płacz naszym najbliższym.