Ja to mam szczęście. Powtarzam to zdanie w ostatnich tygodniach wielokrotnie. Bo jak inaczej można nazwać możliwość jazdy na świetnym gravelu Ridley’a dostarczonym przez Bike4Race.pl, czy w bardzo dobrych ciuchach Martombike? A już niedługo przez kilkanaście dni będę spać w przyjemnym śpiworze Cumulus. Jeśli w tej chwili w Twojej głowie pojawiły się myśli, że będzie to wpis sponsorowany, to uprzedzam – nie, nie będzie. Za każdą z wyżej wymienionych marek stoją ludzie, którzy uwierzyli, że moje ambitne plany nie są tylko czczymi słowami.

Dziękuję Andrzejowi, Sandrze i Grzegorzowi nie tylko za narzędzia, dzięki którym będę mógł zrealizować określone cele, ale przede wszystkim za słowa wsparcia i nieocenioną motywację. Dziękuję im również za to, że w świecie pełnym rywalizacji, nastawienia społeczeństwa na osiąganie wyników oraz księgowych liczb w arkuszach kalkulacyjnych dostrzegli sens projektu #chciećtomóc. Ja to mam szczęście.

Vive Le Tour

Ale nie tylko oni wierzą w moje ambitne plany. Wierzycie w nie również Wy, zatrzymując na trasie, pozdrawiając i gratulując niemal każdego dnia. Prawdziwość moich zamierzeń dostrzegła również kapituła konkursowa CCC Team. Dołączam do każdego wyzwania na Stravie, które się tam pojawia, ale mówiąc szczerze – żadne z nich wyzwaniem dla mnie nie jest. Z przejechaniem 500 kilometrów w ciągu dwóch tygodni było podobnie. Jednak, aby wziąć udział w konkursie najlepszej polskiej drużyny kolarskiej trzeba było jeszcze oznaczyć zdjęcie na Instagramie odpowiednim hashtagiem, oraz wysłać maila z odpowiedzią na pytanie. Nie wierzyłem w powodzenie, nigdy nie miałem specjalnego szczęścia w tego typu zabawach. No może nie licząc wygranej czwórki w Dużego Lotka, ale ponieważ kilka godzin wcześniej dostałem od niebieskich bonusowe punkty za wjazd pod prąd, to i tak wyszedłem na tej transakcji na zero.

Z tym większym zaskoczeniem, niedowierzaniem i trzęsącymi się dłońmi odczytywałem z ekranu smartfona treść maila oznajmiającego, że jadę na Tour de FranceWielka Pętla, wyścig który jest po Igrzyskach Olimpijskich i Mistrzostwach Świata w piłce nożnej najchętniej oglądaną relacją sportową na świecie. Zobaczę go na żywo. Ba! Zobaczę go od środka. Z pozycji VIP-a pierwszej polskiej drużyny na nim występującej. Ja to mam szczęście!

Góry dobre na wszystko

Ale to nie Tour de France spędza mi ostatnimi czasy sen z powiek. Aby odpowiednio się przygotować do rychło nadchodzącego terminu wyprawy, będącej pierwszym etapem projektu #chciećtomóc przydałoby się wybrać w góry i trochę powspinać. Zbieg okoliczności chciał, że na początku lipca miałem służbowo znaleźć się w sercu Beskidu Śląskiego. Nie zastanawiając się długo, oznajmiłem współpracownikom – biorę ze sobą rower! Zarobiłem +100 punktów do szacunku i podziwu, a wraz z Helgą wzbudziliśmy niemałe zainteresowanie w hotelowym holu. Dostałem w prezencie cztery dni, które mogłem poświęcić na mocny trening. Ja to mam szczęście!

Celem było przekroczenie 10 000 m w pionie i to się udało. Szczyrk jest bowiem znakomitą bazą wypadową na pobliskie mniejsze i większe hopki. Jednak, aby móc tego dokonać, trzeba było się nieco poświęcić. W środową noc o 23:59 wsiadam do EZT Kolei Dolnośląskich na stacji Wrocław Leśnica, by po dwóch kolejnych przesiadkach wysiąść o 4:46 w Bielsku Białej. Popijam rozbudzającą kawę, licząc że może znajdzie się jakiś wariat, który odpowie na moje wcześniejsze zaproszenie zamieszczone na Facebook’u. Nic z tych rzeczy.

Samotnie wyruszam w kierunku Straconki i przełęczy Przegibek. Lodowaty wiatr nie sprzyja, zaś temperatura wskazywana przez cyfrowy termometr na jednym z budynków wskazuje absurdalne – jak na początek lipca – 4 stopnie Celcjusza. Liczę jedynie, że wychodzące zza gór słońce szybko nagrzeje powietrze, a jazda stanie się bardziej komfortowa. Podjazd na przełęcz nie jest specjalnie wymagający, to też mija względnie szybko. Zjeżdżam do Międzybrodzia, ale nie odpoczywam zbyt długo, bo już chwilę później rozpoczynam podjazd na Górę Żar. To polski odpowiednik wielbionego przeze mnie Dlouhe Strane. Ale jest zdecydowanie bardziej uboższy – zarówno pod kątem zbiornika na szczycie, jak i średniego nachylenia na podjeździe, który muszę pokonać.

Coraz bardziej stromo

Promienie słoneczne odbijające się od tafli wody malują niesamowicie rozbudzający wyobraźnię krajobraz. Jest to jedna z tych chwil, które chcę by trwały jak najdłużej. Wysyłam do swojego zespołu, wyruszającego w tym momencie z Wrocławia MMS-a ze szczytu podpisując go „gdzieś tam jest Szczyrk”. Choć w linii prostej mam do niego niespełna 20 kilometrów i niecałą godzinę drogi, to dotarcie na miejsce zajmie mi zdecydowanie więcej czasu. Kieruję się na Żywiec, gdzie gęstnieje już ruch samochodowy pędzących na złamanie karku do pracy urzędników, korporacyjnych karierowiczów i biznesmenów z przerośniętym ego. Kolejne kilometry wcale nie należą do tych najprzyjemniejszych, a ja wyczekuję momentu, gdy wjadę za Węgierską Górką na Trakt Cesarski przeznaczony tylko dla rowerzystów.

W Milówce znów cierpię przez chwilę będąc zmuszonym korzystać z krajowej „1”. Docieram do Kamesznicy rozpoczynając długi i niepozorny podjazd pod Koczy Zamek. Jadąc przez wieś nachylenie pozwala, aby łańcuch pracował wciąż na blacie. Wznios oscyluje wokół 2-3% i w żaden sposób nie zapowiada piekielnej końcówki. Ta piecze i to dość mocno. Patrzę na Wahoo, a tam od dobrej chwili wyświetla się ponad 20%. Gdy wydaje się, że droga zaczyna się wypłaszczać odbijam w lewo dostrzegając przed sobą kolejną ścianę. Wprawdzie już nie tak solidną, ale wciąż przekraczającą 15%. Nagrodą są widoki, problem w tym że organizm z szalejącym pod swój limit pulsem nie potrafi ich początkowo dostrzec. Wrócę w to miejsce jeszcze w sobotnie popołudnie, ale tym razem pokonując je z drugiej strony.

Droga w okolicach Istebnej jest mocno pofałdowana determinując kolejne, męczące wspinaczki. Takie krótkie i częste podjazdy męczą zdecydowanie bardziej, niż jeden długi. W końcu udaje mi się osiągnąć Przełęcz Kubalonka i mogę zmierzać w kierunku Wisły. Ten fragment drogi jest idealny do rozwijania w miarę bezpiecznie dużej prędkości. Ale nie tym razem. Ambitny kierowca TIR’a mija mnie tuż przed zjazdem, skutecznie blokując możliwość wyminięcia go na kolejnych patelniach. Ostatecznie i tak go wyprzedzam, gdy ten utknął w jednym z wielu zatorów spowodowanych kolejnymi remontami w okolicy. One też powodują, że rezygnuję z nadprogramowej Równicy i zmierzam już w kierunku Szczyrku.

Orle Gniazdo

Podczas podjazdu na Salmopol organizm sygnalizuje pierwsze objawy zmęczenia, które błędnie ignoruję – w końcu jestem już prawie na miejscu. Każdy kolejny kilometr wchodzi coraz ciężej, tętno szaleje, choć średnia prędkość wskazuje raczej że jadę „po bułki”. Zjazd do Szczyrku jest tak dziurawy, że omijanie przeszkód staje się alpejskim slalomem gigantem. Docieram do centrum, na światłach skręcam w lewo śladem ubiegłorocznego finiszu Tour de Pologne. Podjazd pod Orle Gniazdo na którym Michał Kwiatkowski uzyskał żółtą koszulkę lidera wciska mój tyłek w siodełko bardzo mocno. Pokonanie 600 metrów do kreski zajmuje mi 4 minuty i 40 sekund, dla porównania typowany jako jeden z faworytów obecnego Tour de France Thibaut Pinot pokonał go w 2:10. Docieram do znajdującego się ponad hotelem Sanktuarium i mówię pas. Podjazd ciągnie się dalej ulicą Wrzosową, ale tego dnia nie mam już siły jechać dalej. Zjeżdżam w dół i łagodnym podjazdem zmierzam do swojego hotelu.

Obowiązki służbowe sprawiają, że kolejnego dnia siadam na rower dopiero po 13:00. Ruszam w kierunku rodzinnej miejscowości Adama Małysza w poszukiwaniu uczestników gravelowego ultramaratonu Wisła 1200. Poziom zróżnicowania ekwipunku jest zadziwiający. Począwszy od sakwiarzy (co Wy tam pakujecie?) na ciężkich trekingach, poprzez lekkie maszyny XC, po wyznawców graveli i bikepackingu w pełnym tego słowa znaczeniu.

W okolicach Straconki spotykam Roberta, który swoim hartem ducha i walecznością zadziwił niejednego podczas Race Through Poland. Pogoda jaka wówczas panowała spowodowała u niego silne zapalenie stawów w nadgarstkach, miał problemy z otwieraniem opakowań od batoników. W pewnym momencie zrezygnował, ale po kilku godzinach spędzonych w szpitalu wrócił na trasę. Ostatecznie poddał się w okolicach Wieliczki. Zamieniliśmy kilka zdań, pożyczyłem powodzenia i ruszyłem w kierunku Trójstyku granic Polski, Czech i Słowacji. Pamiętam, że gdy byłem tam ostatnio sześć lat temu dopadła mnie kolarska bomba, przez co nie miałem siły zejść do granitowych słupów granicznych. Tym razem sił miałem znacząco więcej.

Przekraczam czeską granicę, chcąc wąską ścieżką dotrzeć do Mostów koło Jabłonkowa. Nie rozumiem skąd wziął się gęstniejący z każdym metrem tłum przeszkadzający przy podjeżdżaniu kolejnej, ciekawej ścianki. Na szczycie szereg straganów przypomina mi obraz Gubałówki, a w głowie zapala się lampka, że chyba coś jest nie tak. Zjeżdżam na bok, by sprawdzić w sieci co tu jest grane. No tak, Czesi świętują. Dzień słowiańskich apostołów Cyryla i Metodego. Poszukiwanie Kofoli będzie trudniejsze. Z górki i z wiatrem w twarz docieram do miejscowości Trinec i przez byłe przejście graniczne w Lesznej Górnej wracam do Polski. Jeszcze tylko Salmopol, który tego dnia wchodzi zdecydowanie lepiej i jestem w Szczyrku. Po dwóch dniach mam w nogach 270 kilometrów i ponad 5 500 m w górę. A przecież jutro…

Pętla Beskidzka


…startuję w wyścigu. Mój debiut wyścigowy miał miejsce kilka lat temu na pierwszej edycji Annogórskiego Klasyku. Właśnie wówczas po raz pierwszy usłyszałem o Pętli Beskidzkiej, która była jedną z edycji Road Maratonu – wówczas chyba jedynej prowadzonej z takim rozmachem serii wyścigów szosowych. Miałem ochotę wystartować w niej od dawna, ale z różnych przyczyn do tej pory nie wychodziło. Tym razem, będąc na miejscu, nie mogłem sobie tej przyjemności odpuścić. Oczywiście moja postura przerośniętego spritntera z nadwagą i dwa wcześniejsze dni wykluczały jakąkolwiek walkę o dobrą pozycję, w szczególności że cyferki wskazywały, że zaboli. 91 kilometrów i 2400 m przewyższenia.

Ruszając rano z Szczyrku w kierunku Salmopolu czułem, że moje nogi są zabetonowane i niespecjalnie chętne do współpracy. Kilkadziesiąt minut oczekiwania na start tylko pogarszał sprawę. W końcu ruszyliśmy. Na Zameczku czułem się bardzo dobrze, sporą część peletonu wyprzedzając, choć do czołówki straciłem i tak blisko 2 minuty. Zjazd w kierunku Istebnej tak dobry już nie był. Wąskie i kręte ścieżki spowodowały, że bardzo często naciskałem na klamki, a kolejni rywale mijali mnie to z prawej, to z lewej strony. Wyjeżdżamy z lasu, a przed moimi oczami ukazuje się sztywna ścianka prowadząca na Kliszówkę. Ałć, to zaboli – myślę sobie. I nie mylę się ani trochę.

Docieramy do Kamesznicy, którą dwa dni wcześniej pokonywałem w przeciwnym kierunku. Na nowiutkim asfalcie rower rozpędza się momentalnie, a ja widząc na Wahoo wartość 85 km/h instynktownie łapię za klamki. Na zjeździe zaczyna mnie mijać czołówka krótszego dystansu. Za DK 1 dojeżdżają kolejni, wśród nich Mikołaj Szewczyk, autor popularnego bloga Trzymaj Koło. Oceniając sytuację i kierunek wiatru decyduję trzymać ich koło (o, ironio!), choć wiem że to tempo jest dla mnie zabójcze. Ostatecznie urywają mnie i trzech innych kolarzy w lesie przed pierwszą strefą bufetową. O niej też warto wspomnieć, bo Road Maraton jest chyba jedynym wyścigiem (jeśli się mylę to mnie poprawcie), gdzie na trasie otrzymacie pełny bidon orzeźwiającej wody. Nie ukrywam, że uratowała mnie ona w pewnym momencie przed całkowitym odcięciem.

Na koniakowskich hopkach po raz pierwszy żałuję wyboru długiego dystansu. Jak się okazuje, 90 kilometrów potrafi zmęczyć, i to bardzo. W kieszonce został jeden batonik, a przede mną druga połowa drogi. Nie jest dobrze. Kolejny zjazd przez Kamesznicę pokonuję o wiele ostrożniej, w szczególności, że tuż przede mną z trasy wypada jedna osoba. Jadąc wzdłuż S1 i zmagając się z coraz silniejszymi podmuchami wiatru przełączam się z trybu wyścigowego na wytrzymałościowy. Jadąc na maksa daleko już bym nie ujechał. Na bufecie biorę kolejny bidon i banany, które pozwalają chociaż na chwilę zyskać energii.

Zjazd do Jaworzynki przeznaczam na odpoczynek mając w głowie przedstartowe słowa organizatora, że „najtrudniejsze będzie na końcu”. No i było. Wprawdzie nie był to najsztywniejszy fragment całej trasy, ale blisko 2 kilometry z nachyleniem często oscylującym w okolicach 15% zapiekły mięśnie. Wyścig zakończyłem na 50. miejscu (18. miejsce kategorii M3, choć powinienem być jeszcze klasyfikowany w M2) na 77 osób które ukończyły. To mówi wszystko o tym, jakim góralem jestem.

Ulica Widokowa

Trzy dni, ponad 400 kilometrów w nogach w tym blisko 9 kilometrów w pionie to powód by nogi krzyczały z bólu. Ale przecież w okolicy jest jeszcze tyle ciekawych podjazdów. Jednym z nich, który od kilku tygodni jest na ustach kolarskiej Polski jest ulica Widokowa w Kocierzu Rychwałdzkim. To tam rozegra się finał 4. etapu tegorocznego Tour de Pologne. Mimo ciężkich nóg i ogólnej niechęci ruszyłem w kierunku Beskidu Małego. Kocierz Rychwałdzki położony jest w dolinie Kościerzanki i jadąc główną ulicą ani trochę nic nie zapowiada małego piekiełka. Docieram do osławionej ulicy Widokowej, której początek ukryty w lesie nieco fałszuje rzeczywistość. Ale nie trzeba mieć wytrawnego oka, by dostrzec że już od samego początku podjazd będzie wgniatać w siodełko.

Nachylenie szybko osiąga 20%, a na pierwszym zakręcie w lewo, gdy ktoś źle obierze tor jazdy od wewnętrznej, to doświadczy krótkiej, ponad 30% ściany. Później gradient nieco spada, nowy asfalt dodatkowo fałszuje rzeczywistość, aż docieramy do betonowych płyt. Tylko wąski pas asfaltu po środku pozwala na komfortowe kręcenie, a wychylenie znów przekracza 20%. Sądzę, że tutaj rozegra się walka o etapowe zwycięstwo.

Dojazd do końca przełęczy jest już zdecydowanie łagodniejszy. Zatrzymuję się na chwilę pod hotelem, gdzie usytuowana będzie meta, by zastanowić się gdzie by tu jechać dalej. Głowa mówi „Magurka Wilkowicka”, ale nogi nie przystały na ten pomysł. No dobra, to chociaż przełęcz Targanicka (nazywana też „Wielką Puszczą”). Boli krótko. Zjeżdżam kilka kilometrów w dół, by w Targanicach odbić w lewo na Porąbkę. Mijam kilku kolarzy by zmierzyć się z ostatnią tego wyjazdu beskidzką ścianą. Pod szczytem, choć nachylenie przekracza 15%, nie mogę sobie odmówić zdjęcia z wspaniałym krajobrazem.

Wracam do Szczyrku po plecak i zjeżdżam do Żywca by po czterech ciężkich dniach móc wsiąść do pociągu. Przez ten czas wykręciłem 530 kilometrów i ponad 10 kilometrów w pionie. Ja to mam szczęście.

Udostępnij

O autorze

Jeździmy na rowerach i poznajemy piękne miejsca. Tutaj je opisujemy i zachęcamy do wypraw małych i dużych.