Kolarstwo dla Belgów to sport narodowy, a każdy z zawodników traktowany jest tam z wyjątkowym szacunkiem. Klasyki rozgrywane na legendarnych brukowanych ścianach płaczu od wielu lat gromadzą rzesze wiernych kibiców, którzy próbują z wszystkich sił pomóc swoim ulubieńcom w drodze po zwycięstwo. Nie bez powodu zresztą kolarski świat podkreśla, że tylko tamtejsze klasyki rozgrywane często w kapryśnej, deszczowej aurze mogą równać z się z atmosferą panującą na Tour de France.
Rok 1988 miał być dla małej Belgii wyjątkowy. To właśnie tam, w Ronse rozegrano mistrzostwa świata, które mimo Igrzysk Olimpijskich w Seulu skupiały większe zainteresowanie i uwagę. Belgowie liczyli, że to właśnie ich kolarz będzie święcił końcowy triumf w wyścigu. Po tytuł i tęczową koszulkę miał sięgnąć Claude Criquielion, ponieważ doskonale znał tereny którymi miała prowadzić trasa wyścigu. Jego dom rodzinny znajdował się nieopodal, w Lessines.
Do startu przystąpiło 178 żądnych zwycięstwa kolarzy. Po 274 kilometrach i ponad 7 godzinach w siodełku w walce o tytuł pozostała trójka uciekinierów: Criquielion właśnie, Maurizio Fondriest i Steve Bauer. Wiadomym było, że o triumfie zadecyduje sprint na końcowej prostej. 200 metrów przed metą rozpoczął go Steve Bauer. Odpowiedział na niego tylko Belg. Ruszył na prawo od Kanadyjczyka, a ten widząc przyspieszającego rywala próbował zamknąć lukę. Łokieć Steve’a otarł się o ciało Belga przez co ten stracił równowagę i wpadając w barierki zaprzepaścił swoje szanse na sukces.
Chwilowa styczność z ciałem Belga wyprowadziła z równowagi również Bauer’a, który wytracił znacznie prędkość, co wykorzystał Fondriest sięgając po tytuł mistrza świata. Steve Bauer tuż po przekroczeniu linii mety został zdyskwalifikowany, ale to był początek jego problemów. Criquielion wytoczył mu w belgijskim sądzie proces, żądając 1,5 mln dolarów. Sprawa toczyła się przez pięć lat i zakończyła ostatecznie przegraną Belga.
Steve Bauer nie jest wymieniany w pierwszym szeregu najważniejszych kolarzy w historii, ale jest dla swojej dyscypliny postacią wyjątkową. Jego kariera była pełna ciekawych historii. Cztery lata przed wspomnianym wyścigiem o mistrzostwo świata na Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles zdobył srebrny medal będąc pierwszym Kanadyjczykiem w historii, któremu się to udało. Dwa lata później wygrał etap Tour de France i przez 14 dni – również jako pierwszy kolarz Kraju Klonowego Liścia – nosił żółtą koszulkę lidera klasyfikacji generalnej. Był specjalistą od klasyków, wygrywając wiele ważnych jednodniówek, choć najbardziej pamiętna była porażka na milimetry na welodromie w Rubaix.
Jego mentorami byli geniusze tej dyscypliny: Bernard Hinault i Greg Le Mond, ale jak sam przyznał to nie oni, a Lance Armstrong był tym najlepszym.
– Dla niego nie było trudnych wyścigów, czy etapów. Płasko, pod górę, po bruku, a on potrafił jeździć w każdych warunkach – wspominał Steve w hotelowym barze, gdy z zaskoczeniem oglądaliśmy triumfującego Juliene’a Alaphilippe’a na czasowym etapie w Pau. – Popatrzcie tam w lewo. Ten facet w koszulce Astany to Aleksander Winokurow, też wielki mistrz kolarstwa.
Spędziliśmy już wspólnie kilkadziesiąt godzin, ale dopiero pod koniec naszej wizyty na Tour de France, Steve zaczął opowiadać nieco o sobie – i to ciągnięty za język. Przez cały ten czas tak naprawdę nikt z nas nie miał świadomości z kim mamy do czynienia. Sprawdzenie jedynie krótkiej i lakonicznej wzmianki na Wikipedii okazało się niemałym faux pas. Na lotnisku w Tuluzie przedstawił się skromnie. – Cześć, jestem Steve Bauer i będę Wam towarzyszyć podczas Waszej wizyty na Tour de France.
Mail, którego miało nie być
Nie lubię popołudniowych godzin w środku tygodnia. Znużony po całym dniu pracy marzę tylko o tym, by móc się pobudzić kręcąc kolejne kilometry. Jazda na rowerze to najlepszy lek na większość dolegliwości. Tego dnia było podobnie. Powieki samoczynnie opadały zamykając źrenice, a w mojej głowie tkwiła tylko jedna myśl – jak najszybciej opuścić ten pociąg. Próbując walczyć ze zmęczeniem, które z każdą kolejną sekundą stawało się coraz bardziej nieznośne, wyciągam mimowolnie telefon z kieszeni. Bez konkretnego celu – chcę tylko zająć czymś oczy, zmuszając je do intensywniejszej pracy.
Otwieram aplikację z charakterystyczną czerwoną kopertą. To najlepszy sposób, by mieć przez chwilę co robić. Ilość spamu codziennie wpadającego do skrzynki bywa naprawdę zadziwiająca. Swego czasu próbowałem nawet ją ograniczyć anulując wiele klikanych bez potrzeby subskrypcji, ale po kilkunastu minutach uznałem że to walka z wiatrakami. Ku mojemu zaskoczeniu tym razem nie dostrzegłem żadnego niechcianego maila. W skrzynce odbiorczej charakterystyczną pogrubioną czcionką oznaczającą nieodebraną wiadomość krzyczał do mnie tytuł: „Ogłoszenie wyników konkursu #CCCTeamFan_Tour de France”.
Zaintrygowany bez wahania otworzyłem wiadomość, będąc ciekawym jej treści. Owszem, kiedyś kliknąłem na Stravie „Weź udział” przy wyzwaniu CCC Team, a później wysłałem maila z odpowiedzią na pytanie konkursowe i dodałem zdjęcie na Instagram z hashtagiem #CCCTeamFan, spełniając dodatkowe wymagania. Nie spodziewałem się żadnej nagrody, mając świadomość ile osób podjęło się challenge’u.
Czytając kolejne zdania moje dłonie zaczynały się trząść. Bardziej i bardziej. Nie wiedziałem, czy to się dzieje naprawdę. Chyba tak. Dłuższą chwilę zajęło mi, zanim zrozumiałem co się wydarzyło.
Pana zgłoszenie i osiągnięcia zostały wyróżnione główną nagrodą – wyjazdem na Tour de France wraz z niepowtarzalną możliwością spotkania z najlepszą polską drużyną kolarską CCC Team!
Tour de France. Najważniejsza impreza w kolarskim kalendarzu, jedno z najważniejszych wydarzeń sportowych na świecie. I ja. Chłopak, który w zaciszu kręci swoje kilometry, spełniając siebie kolejnymi realizowanymi celami. Czy to jest powód na takie wyróżnienie? Ciesząc się równocześnie biłem się z myślami czy najzwyczajniej sobie na to zasłużyłem. Kilkadziesiąt minut później udało mi się zebrać i wyjść na rower. Kompletnie rozkojarzony nie potrafiłem skupić się na jeździe. Moje myśli były zupełnie gdzie indziej. W Pau, u podnóża Pirenejów. Zacząłem sobie wyobrażać to, co miało się wydarzyć kilka tygodni później.
Mistrz
Upłynęło wystarczająco dużo czasu, bym mógł oswoić się myślą, że będę mógł uczestniczyć w jednym z najważniejszych sportowych wydarzeń na świecie. Choć wciąż nie miałem świadomości, co mnie tam tak naprawdę czeka. W przeddzień wyjazdu zadzwonił do mnie Marek, który miał nam – mi i Kasi, drugiej laureatce – towarzyszyć w trakcie tego wyjazdu. Potwierdziliśmy wcześniejsze, mailowe ustalenia, mówiąc sobie do zobaczenia kolejnego dnia na Okęciu. Wiedziałem, że będzie mu towarzyszył Robert Korzeniowski. Tak, ten Robert Korzeniowski. Ikona polskiego sportu, który dla mnie osobiście był obok Adama Małysza najważniejszym sportowcem, którego dokonania śledziłem z zapartym tchem. Czterokrotny złoty medalista olimpijski. Jak dotąd, nie dokonał tego żaden inny Polak.
Pamiętam jak dzisiaj dzień gdy Robert zdobywał swój czwarty złoty krążek w Atenach. Wchodził na stadion zachowując nienaganny styl i utrzymując cały czas swój rytm. Złapał rzuconą z trybun polską flagę i przekroczył linię mety unosząc triumfalnie ręce do góry. Teraz, 15 lat później miał przed 5:00 rano osobiście mi gratulować zwycięstwa w konkursie. Mi?! Przecież moje „osiągnięcia” w żaden sposób nie mogą się równać z jego dokonaniami. Nie mogłem się na to spotkanie doczekać.
Do Warszawy pojechałem już w środę wieczorem, jedynym słusznym dla kolejarza środkiem transportu – pociągiem. Ten wybór sprawił, że na zupełnie pustym Porcie Lotniczym im. Fryderyka Chopina znalazłem się w środku nocy, kilka godzin przed planowanym odlotem. Buzujące emocje sprawiły, że czas ten minął wyjątkowy szybko i nawet nie obejrzałem się gdy za oknem zrobił się dzień i zadzwonił telefon.
– Gdzie jesteś? – spytał Marek – Czekamy przy głównym wejściu. Szybko zebrałem swój bagaż i ruszyłem na powitanie.
– Dzień dobry – nieśmiałym głosem przywitałem się z trójką Panów na mnie czekających. Z Robertem i Markiem był bowiem jeszcze Jan – operator kamery, który miał dokumentować nasz wyjazd.
– Dzień dobry. Robert Korzeniowski. Serdecznie gratuluję zwycięstwa i życzę ciekawych wrażeń.
Robert przekazał torbę w której znalazła się książka Marka Kondrata o winiarskiej pasji z dedykacją.
– Powiedz, czym się zajmujesz w życiu na co dzień? Poza kolarstwem oczywiście, bo o tym już wiem.
– Rozwijam polską kolej pracując przy projektach inwestycyjnych.
– Naprawdę? Ja wywodzę się z rodziny kolejarzy! Moje dzieciństwo toczyło blisko kolei i stacji. Cztery pokolenia moich przodków pracowały na kolei.
Na dłuższą opowieść nie było czasu – choć z pewnością byłaby niezwykle interesująca. Po chwili dołączyła do nas Kasia, a następnie Renata Bem – zastępca dyrektora generalnego UNICEF Polska i Maciej Orłoś, którzy razem z nami mieli przeżywać wyścigowe emocje i doświadczać tego, co dla przeciętnego kibica jest na co dzień niedostępne i niewidoczne. Bo warto dodać, że kolarze CCC Team kręcą kilometry dla UNICEF, a każdy przejechany przez nich kilometr to 1 dolar na pomoc dzieciom.
Jeszcze tylko szybkie zdjęcie grupowe do zamieszczenia w mediach społecznościowych i udajemy się na kontrolę bezpieczeństwa. W tym momencie rozpoczyna się jedna z najciekawszych przygód mojego życia.
Witamy we Francji
Na lotnisko w Tuluzie dotarliśmy kilka godzin później i szybko wsiedliśmy do charakterystycznego pomarańczowego busa. Pierwszym celem była meta 12. etapu w Bagneres-de-Biggore. Im bliżej było celu, tym bardziej buzowała w nas adrenalina, a liczne okrzyki i pozdrowienia przypadkowych przechodniów w kierunku naszego samochodu sprawiły, że do mojej świadomości zaczęło docierać, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. Gęstniejący tłum od rogatek miasta, barwnie ubrany w charakterystyczne żółte, zielone i biało-czerwone koszulki tworzył niesamowitą atmosferę. Przedostaliśmy się do strefy teamowych autokarów odnajdując po krótkiej chwili ten właściwy.
Z szczerym uśmiechem na twarzy wita nas Sławomir Błaszczyk, jedna z najważniejszych osób w CCC Team. Po krótkiej chwili zaprasza nas do słynnego na cały świat autokaru, gdzie czeka już dyrektor generalny, Jim Ochowicz. Smakując prawdziwie kolarskiego espresso, zwiedzamy kolejne strefy najważniejszego pojazdu każdej drużyny kolarskiej.
– A tutaj jest nasz dwuosobowy prysznic – podkreśla z pełną powagą „Sławo” – wywołując wśród nas niemałą konsternację.
– Ale jak to dwuosobowy? Naprawdę? – dopytujemy z niedowierzaniem. Marek i Janek tylko się uśmiechają, stwierdzając, że musimy być wyczuleni na poczucie humoru dyrektora Sławka.
W autokarze jest całkiem przyjemnie, a wygodne skórzane fotele sprawiają, że chciałoby się zostać tam na dłużej i nieco odpocząć. Steve czujnie sugeruje, że musimy już pójść w kierunku mety, jeśli chcemy mieć najlepsze z możliwych miejsc do oglądania ostatecznego rozstrzygnięcia na kresce dzisiejszego etapu. Wprawdzie do przyjazdu najlepszych kolarzy zostało więcej niż godzina, ale imponująca strefa VIP potrafi zapełnić się bardzo szybko. Zajmujemy dogodne pozycje na balkonie, oczekując ostatecznego rozstrzygnięcia. Ucieczka ma już ponad 8 minut przewagi i pewnym jest, że to właśnie jeden z trzech jadących w niej kolarzy wygra ten etap. Pytanie tylko, który?
Napięcie rośnie, a świetna współpraca przewodzącego tercetu nakazuje myśleć, że każdy z nich myśli o tym samym. Kilkaset metrów przed metą zaczyna się czarowanie i nikt nie podejmuje się przedwczesnej próby sprintu. Wszystko zadecyduje się na ostatniej prostej. Tuż przed ostatnim zakrętem na front wyskakuje Simon Yates, którego silne nogi okazują się być tego dnia najmocniejsze i pozwalają na triumfalne uniesienie dłoni do góry po przekroczeniu linii mety.
– Ile watów potrafią wykręcać kolarze podczas takiej końcówki? – pytam chwilę później Piotra Wadeckiego, dyrektora sportowego CCC Team i głównego selekcjonera reprezentacji Polski.
– Każdy etap jest inny, kolarze mają już sporo kilometrów w nogach, więc to też determinuje ich siłę, ale myślę że tak jak dzisiaj to mogło być w okolicach 1000 wat.
Nie mija więcej jak minuta z kilkoma sekundami, a na ostatnich metrach przed metą pojawia się grupa pościgowa z dwoma kolarzami CCC Team: Gregiem van Aevarmatem i Sergem Pauwelsem. Ten pierwszy kończy jako 11., choć nasze oczy widziały go w pierwszej dziesiątce.
– Good job! – stwierdza Steve.
To był bardzo dobry etap – kolejny zresztą – potwierdzając, że mamy do czynienia z najciekawszym Tour de France od lat. Wypijamy jeszcze lampkę szampana, po czym nasz opiekun zarządza szybką ewakuację. Wracamy do busa, gdzie możemy przywitać się z nieobecnymi wcześniej – z oczywistych względów – dyrektorami sportowymi, masażystami i mechanikami. Kilka chwil później przy autokarze pojawia się najważniejsza osoba dla tej drużyny – Dariusz Miłek, prezes CCC. To dzięki jego zaangażowaniu i konsekwentnie realizowanemu od kilkunastu lat projektowi polska drużyna zawodowa znalazła się w tym roku po raz pierwszy na Tour de France. Ponownie ponagla nas Steve.
– Musimy jechać, bo jeszcze chwila i utkniemy do późnego wieczora w korkach.
Lourdes
Nie mamy wyjścia. Wsiadamy do busa i opuszczamy malownicze Bagneres de Biggore. Droga do Lourdes – gdzie znajduje się nasz hotel – jest i tak dość tłoczna, a oprócz wielu samochodów na trasie mijamy setki, jeśli nie tysiące kolarzy amatorów. Kolarskie emocje tego dnia się zakończyły, ale przed nami był jeszcze jeden punkt programu. Zupełnie spontaniczny. Świadomość bycia w Lourdes determinowała chęć i potrzebę odwiedzenia jednego z najważniejszych dla chrześcijan miejsca kultu. Sanktuarium i grota skalna będąca miejscem objawień, zrobiły na nas ogromne wrażenie.