– Jaki ja głupi jestem – pomyślałeś o sobie stojąc na dworcu i czekając na pociąg nazywany już przez wielu podmiejskim, choć jadący z Zielonej Góry. Instynktownie sprawdzasz zawartość portfela, tak jakbyś coś przeczuwał. Gdzie moje dokumenty? Nerwowo przeszukujesz zawartość portfela uświadamiając sobie, że wczoraj zostawiłeś wszystko w drugiej kurtce.
Wszystko przez wiosnę. Szlag by to trafił. Do odjazdu zostało mniej więcej 10 minut, to tak na styk by w biegu wrócić do domu i zabrać swoją zgubę. Ale nie z bagażem. Nie masz czasu na zastanawianie się, pędem ruszasz z powrotem licząc na cud. Na szczęście okazuje się, że Twój pojazd złapał opóźnienie (tak, to już nie jest takie oczywiste) i szczęśliwym zbiegiem okoliczności udaje Ci się zdążyć.
Wsiadasz do Pendolino, którego ranga została przez mainstreamowe media i najpewniej użytkowników popularnych „kibelków” EN-57 wywindowana jako poziom luksusu na który niewielu może sobie pozwolić. A tak naprawdę w porównaniu z europejskimi odpowiednikami to taki sobie zwykły, niczym nie wyróżniający się pojazd szynowy. I wciąż bez internetu. A i cena nie jest wcale specjalnie wygórowana, o ile się umie kupować bilety.
Rozmyślając na gonitwą życia i jego ulotnością przypominasz sobie wspaniałą wczorajszą wycieczkę do Parku Krajobrazowego Chełmy. Znów marzy Ci się by rzucić wszystko i uciec gdzieś. Niekoniecznie w Bieszczady, bo tam tłok już spory. Ale w takie Chełmy, czemu nie? Do tej pory nie doceniałeś tego co możesz od nich otrzymać. Mijałeś szybko i bez posmakowania tutejszego życia i przyrody. Ślad GPS czekał już dobre dwa lata aż w końcu zmaterializowałeś go, odkrywając wspaniałą krainę pełną uspokajającej ciszy. Ciszy tak niedocenianej w dzisiejszym zwariowanym świecie. Odnalazłeś kolejne miejsca gdzie życie toczy się tak jakby obok naszej naturalnej codzienności. Zupełnie nie zwracając uwagi na to że gdzieś tam ktoś walczy z kolejnym urojonym challenge’m, że komuś nie wyszedł projekt, że ktoś poci się by zdążyć.
Chcesz by godziny stały się minutami, czy sekundami, a najlepiej gdyby czas się zatrzymał. Przemierzasz wąwozy, które mimo zbliżającego się południa wciąż dają uczucie kojącego chłodu a szron na poboczu nakazuje rozsądek, bo droga w każdej chwili może zaskoczyć lodem. Wjeżdżasz do Stanisławowa. Z lewej przy wywierconym przeręblu mijasz wędkarza, po prawej dwaj miejscowi spawają jakieś elementy. Rzeczywistość brutalnie przypomina Ci, że ta sielankowa wolność jest tylko pozorna. Życie jakie każdy z nas doświadcza z definicji nie może być łatwe. I tak oto na końcu miejscowości zaskakuje Cię sztywny podjazd. 10, po chwili 15%. Takie gradienty w lutym zabijają, bezwzględnie. Nogi odzwyczajone od regularności i intensywności, upajane jedynie nudnymi zajęciami spinningu nie dają rady. Tak musi być. Trudno dzisiaj, by jutro mogło być łatwiej. Przypominasz sobie tego górala z Murzasichle, który kilkanaście lat temu, gdy wciąż byłeś bajtlem powiedział tak prawdziwe i dzisiaj niedoceniane słowa. Aby dostać się na szczyt i podziwiać piękno otaczających krain musisz najpierw wydostać się z doliny, nie ma dróg na skróty. Chyba że stać Cię by wsiąść w wagonik na Tatrzańską Łomnicę.
Wróćmy w Chełmy. Tuż za Stanisławowem Twój ślad każe się kierować na Leszczynę i Wilków skąd dalej przez Kondratów zamierzałeś dotrzeć do Pomocne. Kolejna ścianka coraz mocniej łaskocze uśpione mięśnie. Na zjeździe na szczęście nie jesteś w stanie się rozpędzić za bardzo ze względu na lodowe kałuże, które mogą okazać się zabójcze. Na szczęście również dlatego, że nieoczekiwanie kończy się asfalt. I choć gruntowa nawierzchnia wygląda całkiem przyjemnie, to ilość błota skutecznie zniechęca by na nią wjechać. Opona 28 mm daje sporo komfortu, ale w takich chwilach kapituluje. Czy to już czas na gravel?
Cofasz się odbijając po chwili w prawo, mając nadzieję na odkrycie czegoś niespodziewanego. Bang. Znów jest sztywno, tylko tym razem trochę bardziej niż zwykle. Wahoo pokazuje przez dłuższą chwilę 20%, docierając do 23%. Zastanawiasz się czy nie zakłamuje rzeczywistości, bo choć jest stromo to podjeżdżasz płynnie i to na przełożeniu 36×28. Zębatkę z 32 zębami zostawiasz na później. Widoki, jakie rozpościerają się za zakrętem tylko utwierdzają Cię w przekonaniu że podjąłeś dobrą decyzję. Ośnieżone Karkonosze mienią się blaskiem, a ta nieskazitelna biel tylko wzmaga uczucie ich tajemniczości. Spotykasz 13-letniego Adama, który na swoim niepozornym Tribanie eksploruje te ścieżki na co dzień. Prosi Cię o zdjęcie na tle wspaniałych krajobrazów, sam nie odpuszczasz okazji i w rewanżu prosisz o to samo. Jeszcze kilkaset metrów w górę i czeka Ciebie przyjemny zjazd do Męcinki.
Odbijasz na Chełmiec i dalej do Muchowa. To najgorszy fragment, który masz w pamięci z swoich wcześniejszych wypadów przez Chełmy. W zasadzie znajdziesz tutaj wszystko, od kolein i nierówności, miliona łat, dziur czyhających by Cię tylko zaskoczyć po nieprzyjemną tarkę, która irytuje chyba najbardziej. Masz nadzieję, że zaraz odbijesz odnajdując kolejny wspaniały szlak. Im podjeżdżasz wyżej, Twój optymizm zaczyna gasnąć. Ilość śniegu na poboczach wzrasta, pojawiają się nieprzyjemne zacieki szpecące Twoją dopieszczoną wczorajszego wieczoru Czarną Strzałę. Masz to wkalkulowane w każdą swoją wyprawę czy to mniejszą czy większą, bo brudny rower to używany rower. Jednak zawsze przy pierwszej styczności z błotem jakaś łza w oku się pojawia.
We wspomnianym Muchowie zamierzasz wjechać znów w otchłań wspaniałości krajobrazowego parku Chełmy, ale nie spodziewasz się niemiłej niespodzianki. Tym razem asfalt jest, ale śnieg i błoto spływające z góry znów uniemożliwiają przejazd. Ten gravel to naprawdę dobra sprawa – myślisz sobie w duchu. Choć wielu utożsamia go tylko i wyłącznie z ścieżkami leśnymi w Twoim odczuciu najwięcej frajdy może sprawić właśnie w takich momentach. Pozwalając wjechać tam, gdzie zwykła szosa nie daje rady. Nie masz wyjścia i musisz kierować się do Świerzawy wiedząc że to będzie determinowało zmianę trasy. Dzień jest wciąż zbyt krótki i choć jazda po zmroku nie jest niczym nadzwyczajnym a Ty jesteś na taką ewentualność zabezpieczony, to zwyczajnie w lutym tego nie lubisz. W Starej Kraśnicy odbijasz na Dobków skąd zmierzasz ku znanej z wielu innych tras Lipy. Wracasz do Jawora, a kolejny choć niespecjalnie wymagający podjazd sygnalizuje rychło zbliżającą się bombę. Nic dziwnego skoro od 140 kilometrów jesteś na jednym bidonie. Jest ona świadoma i choć pewnie znajdą się tacy, którzy zaczną rzucać na Ciebie gromy – tak musi być. Wiesz, że organizm przyzwyczai się z czasem, a Ty w kryzysowych chwilach będziesz w stanie wytrzymać dłużej na pustym baku.
W mieście najcenniejszej fabryki części do niemieckich samochodów odnajdujesz ukryty pomiędzy kamienicami market. Stosujesz jak zwykle skuteczną taktykę najpierw wprowadzając rower do środka, potem pytając czy możesz to zrobić. Działa niemal zawsze. Chyba że jesteś na wrocławskim Dworcu Głównym, gdzie masz do czynienia z tajniacką ochroną, która zna tylko dwie liczby: 0 i 1. Spoglądasz na zegarek, już po 14:00, zostały trzy godziny do końca dnia, nie ma fizycznej możliwości by pozostałe 89 kilometrów śladu udało się w tym czasie zrobić. Będąc świeżym jak najbardziej tak, ale nie teraz, gdy już ponad 140 kilometrów w nogach.
Wracasz tak, jak przyjechałeś próbując jedynie ominąć najbardziej znienawidzone fragmenty DK 94. Próg swojego mieszkania przekraczasz wraz z ostatnimi promieniami słońca na horyzoncie. Towarzyszy Ci doskonale znane uczucie, gdy wiesz że zrobiłeś coś dobrego. Odkryłeś przestrzeń dla siebie nieznaną choć bardzo tak bliską. Potwierdzając po raz kolejny, że choć mamy swoje miejsca do których uwielbiamy wracać, to nie możemy się do nich ograniczać.