Po wielu przygodach w ostatnim czasie plan był prosty. Zrobić coś długiego, ale jednocześnie nie do końca prostego. Pierwszym pomysłem był wypad w Góry Sowie i objechanie wszystkich możliwych podjazdów. Rajd Świdnicki i niesprzyjający wiatr z północnego kierunku kazały zweryfikować te plany.
A może tak Zielona Góra? Nosiłem się już dłuższy czas z zamiarem dojechania do Winnego Grodu, taki pomysł padł podczas któregoś meczu Stelmetu na którym byłem w hali CRS. Michał Szpak, dyrektor generalny mistrzów Polski rzucił hasło „to przyjedź rowerem na mecz”. No dobra. Na mecz dojechać się nie udało, graczy Andreja Urlepa nie zastałem. Gdy okrążałem kolejną dzielnicę Zielonej z powodu remontów Ci odpoczywali po (podobno) imponującym zwycięstwie we Włocławku i przygotowywali się do ostatniego meczu rundy zasadniczej z Twardymi Piernikami Toruń w Ciechocinku.
Ale Zielona Góra celem ostatecznym nie była. Tym był leżący na Pojezierzu Łagowskim Świebodzin, czyli polskie Rio z jednym z największych na świecie pomników Chrystysa Króla. O dziwo, na miejscu pielgrzymów było jak na lekarstwo, raptem kilku motocyklistów i ja, w przeciwieństwie do zakupowiczów, którzy przygotowywali się na kolejną niedzielę bez handlu w znajdującym się naprzeciw centrum handlowym. Nazwa „pojezierze” może być zgubna dla wielu.
Mimo, iż wydawało by się, że jest płasko, to tak naprawdę trzeba było się liczyć z wieloma, krótkimi i męczącymi podjazdami, które w połączeniu z coraz silnie wiejącym wiatrem dały mocno w kość. Już w ubiegłym roku przekonałem się, że północna część kraju wcale taka płaska nie jest, a ukryte tam podjazdy, czy może bardziej „podjaździki” są bardzo zdradliwe. 2-3% nachylenia często nie widać, wydaje nam się że kręcimy po płaskim, ale tak nie jest. Tylko prędkość wskazywana przez nasze liczydło pokładowe uzmysławia nam fakt, że chyba właśnie jedziemy do góry.
W przeciwieństwie do gór również brakuje majestatycznych widoków. Często kręcimy długie kilometry pośród kwitnących w tym okresie lasów, co akurat przy wczorajszej pogodzie i intensywnie świecącym słońcu okazało się zbawienne. Zamiast tego koncentrujemy się na tym co mamy pod kołami. Niestety, wybrana przeze mnie trasa, korygowana również w trakcie charakteryzowała się w 40-50% złym, lub wręcz tragicznym asfaltem. Trzeba było uważać na dziury i szalejących wokół kierowców, którzy wydawali się nie przejmować zupełnie stanem zawieszenia swoich czterech kółek po przejechaniu tymi drogami.
Reasumując. 400 kilometrów wpadło, więc w końcu możecie powiedzieć, że ten gość nie tylko pisze, ale i faktycznie to robi. Był apetyt na więcej, ale nieco naciągnięty mięsień w połowie dystansu nieco zweryfikował plany i zamiast wykorzystać wiatr w drodze powrotnej musiałem „kołować” oszczędzając prawą nogę. Nie mniej jednak moc jest, można atakować kolejne cele w sezonie. Do zobaczenia na szosie!