Czy masz jakieś plany na weekend? – to pytanie, w szczególności w tym roku wywołuje we mnie nieokreślone uczucie, będące mieszanką rozdrażnienia, irytacji i bezradności. Odpowiedzieć, że nie mam będzie dość dużym nadużyciem, bo w aplikacji Komoot czeka co najmniej kilkanaście śladów gotowych do natychmiastowego wykorzystania. Zdanie twierdzące byłoby wprawdzie prawdziwe, ale obarczone sporym ryzykiem odwołania planów w ostatniej chwili. Na szczęście tym razem plan udało się zrealizować, i to z nawiązką.
W tym dość dziwnym roku nie mam specjalnie wiele czasu na życie w drodze i odkrywanie otaczającego świata. Tęsknię za wieczornym rozkładaniem namiotu, mglistym porankiem z kubkiem kawy w ręku, brakuje mi wyraźnego poczucia celu. Ten weekend miał choć trochę moją tęsknotę za przygodą stłumić. De facto ten weekend obiecaliśmy sobie już rok temu, po Race Through Poland.
Może zrobimy w końcu wspólne Jeseniki, tak bikepackingowo, w dwa dni? – gdy przeczytałem to zdanie napisane przez Pawła moją duszę przepełniła ogromna radość. To był impuls którego potrzebowałem. Ale też poczucie dużego zobowiązania. Bo jak zadowolić gościa, który po pierwsze Jeseniki zna dość przyzwoicie, a po drugie jest w gazie (wygrał trzy ultramaratony z rzędu: Małopolska 500-tka, Piękny Wschód), po trzecie zamierzał odpoczywając przygotować się do kolejnego wyzwania: Poland Gravel Race.
Spojrzałem na mapę i zacząłem tworzyć ślad. Wiedziałem, że chcę z jednej strony zabrać nas w miejsca nieszczególnie znane, a bardzo ciekawe – czy to ze względu na krajobrazy, czy ukształtowanie terenu. Nie zabrakło też zupełnie nieznanych mi odcinków. W końcu bikepacking to także eksploracja, a ten weekend pokazał mi dosadnie jak bardzo swoich ukochanych Jeseników wciąż nie znam. Ten weekend dosadnie zmienił też moje podejście do wypraw. Podróże wcale nie muszą być duże i ambitne, a nawet w ciągu kilkudziesięciu godzin można osiągnąć poczucie wolności i zdumienia.
Miejscem startu i mety był Prudnik, a pomiędzy sporo wrażeń z obcowaniem i poznawaniem na nowo Jeseników. Pierwszym punktem na naszej trasie był miejscowy rynek i kantor – mimo ery cyfryzacji wciąż obowiązkowo odwiedzany przy niemal każdym zagranicznym wypadzie. Niby zwykłe okienko z szklaną szybą, nic nadzwyczajnego. Ale ten kantor właśnie przepełniony jest kolarskim duchem. Jeszcze kilka lat temu spotkalibyśmy w nim Stanisława Szozdę, który z uśmiechem na ustach zadałby pytanie, gdzie to tym razem się wybieramy.
Pewnie powiedziałby jeszcze którą ściankę możemy zaliczyć, a którą możemy sobie odpuścić. Brukowanymi uliczkami opuszczamy centrum kierując się na wznoszącą się nad miastem Kozią Górę. Gęstym lasem prudnickim docieramy do czeskiej granicy, wkraczając na idealny asfalt, który będzie nam towarzyszył przez kilkanaście najbliższych kilometrów.
Droga przez Jindrichov, Janov i Petrovice to popularne miejsce treningowe lokalsów, którzy po podjeździe na Petrovy Boudy pod Kopą Biskupią dostają blisko 20 kilometrów dość szybkiego zjazdu. Nie dziwi więc, że nawet w sobotni poranek mijamy wielu kolarzy, w tym kilka mi znanych twarzy. Dla nas droga wznosi się do góry, a wraz z pogarszającym się stanem asfaltów, zwiększają się procenty nachylenia.
Droga Drwali dzisiaj jest asfaltowa już tylko z nazwy, ale najrozsądniej jest wybrać się tutaj co najmniej na gravelu. A wybrać się warto choćby dlatego, że po wspinaczce czeka nas dość przyjemny widok na pasmo Jeseników z Pradziadem na czele. Król musi na nas zaczekać, ma być wisienką na torcie, jaki sobie upieczemy w ten weekend. Dlatego zamiast do Hermanovic, cofamy się w kierunku Zlatych Hor. Nie jedziemy główną drogą, ale odbijamy na leśną dróżkę prowadzącą do Sanktuarium Matki Boskiej Pomocnej.
To kolejny mało znany fragment, który warto odwiedzić ze względu na rozciągającą się panoramę południowej Opolszczyzny z Kopą Biskupią na pierwszym planie. Zmierzając do Rejviz nie wybieramy klasycznego, gładkiego asfaltu, a zjeżdżamy do Ondrejovic. Ten mały przysiółek skrywa ściankę, której podjechanie stało się jeszcze trudniejsze po powodzi, jaka nawiedziła te tereny trzy lata temu. Słabej jakości asfalt spłynął wraz z rwącym potokiem i dzisiaj w górę prowadzi mieszanka luźnych kamieni i resztek jezdni, co w połączeniu z nachyleniem dochodzącym do 15% sprawia, że fragment ten stał się bardzo wymagający.
Dojeżdżamy do Grzybka od którego już znaną drogą docieramy do Rejviz. Chociaż droga jest nam doskonale znana, to otaczające krajobrazy znacząco różnią się od tego, czego można było doświadczyć jeszcze choćby rok temu. Piękny las został zaatakowany przez kornika i dzisiaj przed wjazdem do jednej z najciekawszej wsi całych Czech wita nas dość smutny obrazek łysych gór.
Zjeżdżając do Jesenika uprzedzam Pawła, by się zbytnio nie rozpędził, bo po drodze zaliczymy jeszcze dwie „atrakcje”, większości osób przemierzających Jeseniki zupełnie nieznane. Chata Svornost to najsztywniejszy kilometr w okolicy, który oferuje bagatela – 16% średniego nachylenia, niejednokrotnie przekraczając procent 20.
Dzisiaj podjeżdżanie tam, przy braku drzew i odkrytej drodze jest mniej spektakularne i bardziej przewidywalne. Kiedyś zakręcająca i coraz bardziej ostra droga ciągnęła się w nieskończoność. Chcecie nieco ostrzejszych wrażeń? Bardzo proszę. Zjeżdżając przez dzielnicę Detrichov odbijcie w prawo Na Palube w kierunku restauracji Krizovy Vrch i szczytu o tej samej nazwie. Cały podjazd może nie jest tak spektakularny, ale końcowy fragment wgniata w siodełko jeszcze bardziej niż na Svornost.
Przed dalszymi kilometrami postanawiamy nieco odpocząć i uzupełnić zapasy energetyczne. Czeka nas bowiem kilkadziesiąt kilometrów w lesie, a mapy wskazują, że po drodze żadnego strumyka nie będzie. Siedząc pod sklepem i słysząc niemal bez przerwy polski język, zastanawiamy się czy aby na pewno jesteśmy w Czechach.
Wjazd na Serak nie wydaje się być specjalnie spektakularny. Zaczyna się przyjemnym asfaltem, który jednak z każdym kilometrem staje się coraz bardziej wymagający. W końcu zmienia się w szuter, który wymaga jeszcze większego skupienia i zaangażowania wszystkich mięśni. To dobre ścianki są – stwierdza Paweł, gdy widzimy się na górze. Jego nogi zdecydowanie lepiej radzą sobie z podjazdami niż moje. No, ale cóż… kilka ultramaratonów robi robotę. Zjeżdżamy wzdłuż wyciągu i co ciekawe robimy to wolniej, niż podjeżdżaliśmy.
Bardzo ostre nachylenie terenu wymaga dużego skupienia, lecz w pewnym momencie moje mechaniczne hamulce się poddają i muszę zacząć schodzić. A to też wcale nie jest łatwe zadanie. Po kilkuset metrach droga łagodnieje i przyjemnymi szutrami docieramy do miejscowości Branna. Spoglądając na wspaniałą panoramę miejscowości opuszczamy Jeseniki, zmierzając w kierunku masywu Śnieżnika. Jeszcze nie wiemy, że zostaniemy tam nieco dłużej. Asfaltowe, idealnie czeskie drogi zachęcają do nadrobienia średniej, zarówno podczas podjeżdżania, jak i zjeżdżania.
Za Starym Mestem znów wkraczamy do lasu. Wspinając się przez kolejne metry do góry nawet nie zdajemy sobie sprawy, że już niebawem czekają nas widoki, które zachęcą do pozostania tutaj dłużej. Plan zakładał wprawdzie zjazd do Velkich Losin i szukanie miejsca na zawieszenie hamaków, ale… takich okazji jak wiata, którą odnaleźliśmy pod Slamnikiem po prostu się nie odpuszcza. Kamienno-drewniane miejsce odpoczynku dla turystów stało się naszym milion-gwiazdkowym hotelem z niesamowitym widokiem na graniczne szczyty Puchacza i Trójmorskiego Wierchu. Bez wahania decydujemy się tutaj zostać. Zjeżdżamy tylko na chwilę do schroniska, by się posilić i nieco odświeżyć.
Poranna pobudka przed wschodem słońca wcale nie skusiła nas do szybkiego opuszczenia miejsca biwaku. Dość dużo czasu potrzebowaliśmy, by się zebrać i ruszyć w dalszą drogę. Na rozgrzewkę wybraliśmy zjazd świeżo co oddanym do użytku single-trackiem, który dostarczył sporo frajdy. Kolejne kilometry nudnego zjazdu upłynęły szybko a w Hanusovicach zamiast jechać – jak pierwotnie zakładaliśmy do Velkich Losin, wybraliśmy nieco bardziej wymagającą przełęcz Premyslovske Sedlo.
Była to odpowiednia rozgrzewka przez najtrudniejszym wyzwaniem wyprawy. Wjazd na elektrownię Dlouhe Strane od strony Loucna nad Desnou to zawsze spore wyzwanie, a jeszcze większe gdy dzień wcześniej nogi otrzymały 3500 metrów przewyższeń na 125 km. Mimo to, wydawało mi się, że wjechałem do góry całkiem sprawnie. …Póki Paweł na górze nie powiedział, że czeka na mnie już kwadrans.
Osobiście twierdzę, że czeski cud techniki jakim jest Elektrownia Dlouhe Strane to najciekawsze miejsce krajobrazowo w całych Jesionikach. Ponieważ jesteśmy nieco niżej, niż Pradziad, Kerprnik, Serak, czy Śnieżnik mamy poczucie głębi gór w jakich jesteśmy, ta perspektywa jest naprawdę genialna! Można byłoby w ogóle stąd nie zjeżdżać, ale kilka atrakcji wciąż na nas czeka, w tym król Jesioników – Pradziad. Spoglądamy na niego, licząc że niemal bezwietrzna pogoda utrzyma się jeszcze przez mniej więcej dwie godziny.
Zjazd z elektrowni to zawsze przyjemne doświadczenie, a ostre zbocza góry pobudzają wyobraźnię. Latem oprócz rowerzystów można spotkać tutaj niedzielnych turystów na kołobieżkach, często wywołujących w nas skrajne emocje i zmuszających do pełnej koncentracji w czasie całego zjazdu. Wspólnie z Pawłem decydujemy, że podjeżdżamy na Cervenohorske Sedlo, a stamtąd wyruszymy na Pradziada.
Gładki asfalt i szerokie zakręty kuszą setki motocyklistów by poczuć się jak na torze wyścigowym, przez co trasa ta nie jest najchętniej przeze mnie wykorzystywaną. Tego dnia jednak odcinka do góry przed ambitnymi amatorami motocyklowych szaleństw pilnowało sporo policjantów. Od Cervenohorske Sedlo do Pradziada czeka nas ostatni terenowy fragment z bardzo wymagającą sekcją kamieni tuż przed schroniskiem Svycarna. Nie dość, że są dość śliskie to jeszcze pną się bardzo ostro w górę.
Spoglądając na prognozy pogody i nadciągające chmury nie spędzamy na górze zbyt wiele czasu. Kilka ujęć z drona, kilka zdjęć i po szybkim zjeździe jesteśmy w Ludvikowie. Obowiązkowo musimy jeszcze zaliczyć smażony ser, który doda nieco sił przed ostatnim fragmentem przez Holcovice. Lubię tędy jeździć ze względu na ciekawe widoki i dość dobrą jakość asfaltu. Przez ostatnie 25 kilometrów nieco nadrabiamy średnią, pokonując ten odcinek w nieco ponad 40 minut. Tak, z torbami i na dość sporym zmęczeniu. Mniej więcej kwadrans po powrocie do Prudnika zaczyna padać. To był dobry weekend. To była świetna bikepackingowa przygoda.