Nie planowaliśmy epickiej przygody. Po prostu chcieliśmy pojechać. Tam, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. Chcieliśmy zobaczyć, co się wydarzy.
Dzień 1 – Olsztyn, piach i błękit jezior
Takie wyprawy są najlepsze. Nie krzyczą o uwagę, ale zostają z Tobą długo po powrocie. I tak było tym razem. Wysiedliśmy z pociągu jeszcze lekko zaspani. Dopiliśmy kawę, rzuciliśmy raz jeszcze okiem na mapę. I zaczęło się. Najpierw była Warmia – miękka, zielona, trochę senna. A potem piach. Taki, co nie kończy się nigdy. Co zasysa koła i wysysa energię. Szlak lasem, słońce wysoko, a my z buta, pchając rowery. Przeklinając pod nosem i marząc aby to się w końcu skończyło.




Ale za tym piachem był błękit. Mazury. Jeziora błyszczały jak tafle szkła, zapach wody i młodych liści niósł się z każdym podmuchem wiatru. Jechaliśmy zanurzeni w ten obraz. Takich chwil nie trzeba tłumaczyć – trzeba je przeżyć.
Mikołajki przywitały nas pustką. Jakby dopiero budziły się z zimowego snu. Sezon miał się rozpocząć dopiero kolejnego dnia. My też planowaliśmy. Kolejny dzień. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że znów będziemy pchać.
Dzień 2 – Do Maudy
Poranek był idealny. Cicho, chłodno, mgła unosiła się nad wodą jak kurz po wczorajszym zmęczeniu. Wjechaliśmy na Mazurską Pętlę Rowerową i przez długi moment wydawało się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Dobrze oznakowana, szeroka, prowadziła wzdłuż jeziora, jakby wiedziała, co chcemy zobaczyć. Ale jak to bywa z bajkami – pojawiła się ciemna strona.
Jak się okazało później, wybraliśmy skrót. Główny szlak prowadził w lewo na Mrągowo, my ruszyliśmy w prawo. Trasa też była oznaczona, kto mógł się spodziewać co się wkrótce wydarzy. Ale się zdarzyło – znowu piach. Dłuższy, gorszy, złośliwszy. Rower zamienił się w ciężar, torby zaczęły przesuwać środek ciężkości, złość kotłowała się pod kaskiem. Ale nie wróciliśmy. Nigdy nie wracamy.






Zjechaliśmy z pętli, w stronę Giżycka. Wrócił asfalt, krajobraz stał się bardziej pagórkowaty. Aż w końcu przed nami pojawił się znak: Green Velo. Równa, szutrowa nawierzchnia, dobrze poprowadzona po starym szlaku kolejowym, ktoś naprawdę się postarał. Zaczęliśmy lecieć. Po całym tym piachu – to była ulga.
W Gołdapi – szybki obiad, pizza z lokalnej knajpy i ruszamy dalej. Przed nami Stańczyki i mosty kolejowe. Trwały znak świetności, jaka tu panowała dawno temy. Surowe, ogromne, puste. Tam – w tym majestacie betonu i ciszy – coś się zaczyna psuć. Koło Natalii robi się miękkie. Pompujemy, ale to nic nie daje. Mleko nie łapie, bo jak się okaże jutro – wcale go już tam nie ma.
Wieczór kończymy w Maudzie u Pani Heleny. To legenda rowerzystów jadących Green Velo. Mamy swój domek, a Mateusz próbuje uratować koło.
Dzień 3 – Serwis, jeziora i Rospuda
Niestety, nic co dało się zrobić w takich warunkach nie zadziałało. Rano – zamiast na Litwę, zmiana decyzji: jedziemy do Suwałk. Góra Rowerska – polecamy każdemu. Profesjonalnie, szybko, bez naciągania. Koło wróciło do życia, a my mogliśmy wjechać do Wigierskiego Parku Narodowego.




To był dzień ciszy. Ścieżki w środku lasu, zieleń odbijająca się w wodzie, słońce grające w liściach. Trasa toczyła się sama, bez oporu. Dotarliśmy tak do Doliny Rospudy. Meandrująca rzeka jak srebrna wstążka, pełna dzikich brzegów, to oddech natury, który koił nasze zmęczenie. Po to właśnie jest bikepacking. Nie chodzi o kudosy na Stravie. Jeździ się dla tego jednego momentu.
Dotarliśmy do Augustowa, ktory był pełen ludzi. Majówka. Próbujemy znaleźć nocleg, dzwonimy gdzie tylko się da. Nic z tego. Ale może i na całe szczęście. Kilkanaście kilometrów dalej trafiamy do Janewiczówki. Miejsce klimatyczne, las pełen wilków za oknem. Cisza tak głęboka, że słychać myśli.
Dzień 4 – Biebrzańskie safari i niedostępne narwiańskie tratwy
Poranek wita nas chłodem. Szybko docieramy nad Biebrzę, wzdłuż której jedziemy dłuższą chwilę. Tu nagle wszystko się zmienia. Ten krajobraz ma w sobie coś z magii. Stajemy. Po prostu. Bo nie da się jechać, kiedy dookoła żurawie, bociany, czaple. Dzika przyroda tuż obok, bez ogrodzeń, bez opłaty za bilet. To było jak safari – tylko lepiej, bo po cichu i bez tłumów. Po naszemu, na rowerze.






Docieramy do Knyszyna, gdzie robimy szybki przystanek. Dłuższy planujemy nieco dalej, ale nie spodziewamy się jeszcze że Tykocin akurat tego dnia obchodzi swoje święto.
Jedziemy nad Narwię. Chcieliśmy przejść przez kładki, ale zakaz dla rowerów i niski poziom wody nas cofnął. Było trochę żalu, ale bez dramatu. Do Białegostoku docieramy więc naokoło. Czeka na nas hotel z miękkim łóżkiem. I ciepły prysznic.
Dzień 5 – Kartacze, deszcz i powrót
Deszcz bębni w parapet. Nie chce się ruszać. Prognozy okazały się bezlitosne – przyszło załamanie pogody. Ostatni akcent tej podróży to przejażdżka po mieście. Parki, boczne ulice, kawa i ciasto w Starej Szkole, kartacze na rynku. Białystok pokazał nam swoją dobrą stronę – lokalną, zwyczajną, smaczną.
Wypada zakończyć, ale zrobimy to krótko. Chcesz odpocząć? Jedź na Wschód. I nie pytaj czemu. Po prostu – jedź. Droga Cię poprowadzi.
