Wszyscy gdzieś lecą, może my też polecimy?
Od tego zdania zaczynają się nasze podróże. Nie od rezerwacji lotów, nie od przewijania mapek na Komoot, nie od sprawdzania prognozy pogody. Zaczynają się od tej jednej, niepozornej frazy, którą Natalia wypowiada zawsze z tą samą lekkością, jakby mówiła „chleba trzeba kupić”. Ale Mateusz już zna ten ton. Już czuje, że coś wisi w powietrzu — potrzeba wyjazdu, potrzeba przestrzeni, potrzeba czegoś więcej niż popołudniowe rundki do Kobierzyc.
Ten rytuał jest niezmienny. Natalia odpala azair.eu, a w Mateuszu budzi się coś pomiędzy ekscytacją a delikatnym niepokojem: „Gdzie tym razem?” — myśli. W tej podróży był jeszcze jeden element – potrzeba ucieczki. Bo tegoroczna zima w Polsce była jak zły sen: długa, wilgotna, przesycona szarością, której nie da się sprać z codzienności.
Taka, co wgryza się w plecy nawet przez puchówkę, taka, co zastyga w dłoniach i wyłącza chęć wychodzenia z domu. Wrocław tonął w smogu, słońce pojawiało się na chwilę raz na dwa tygodnie, a rowery cicho kwiliły w piwnicy, zapomniane jak zeszłoroczne postanowienia.
Potrzebowaliśmy lekarstwa. Choćby w formie rowerowego placebo.
I wtedy pojawia się ona: Majorka. Jeszcze nie wiemy, że to aż taka rowerowa mekka. Ludzie na lotnisku tego nie zdradzają. Zresztą ich walizki są pełne kąpielówek i dmuchanych kółek. Ale nie nasze. Nasze mają merino, lycrę, i buty rowerowe. Na bramkach bezpieczeństwa pewnie w duchu zastanawiają się: czy oni są normalni?Bo kto normalny leci tam z walizką pełną lycry, bez planu na leżenie na plaży?
A może właśnie o to chodziło — żeby nie leżeć. Żeby jechać. Żeby zniknąć z mapy zimna i wskoczyć w świat, gdzie asfalt lśni, powietrze pachnie cytrusami, a każdy zakręt prowadzi ku przygodzie.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to będzie jak wygrany los na loterii. Przecież jest kwiecień, przyroda już się obudziła z letargu. Ale to też przecież plecień. W Polsce śnieg, lodowaty wiatr i temperatura, która wgryzała się w kości. A na Majorce? Dwadzieścia stopni, lekkie podmuchy bryzy, zapach soli w powietrzu i widoki, które układają się same w album wspomnień.





Port de Pollença
Są miejsca, które nie potrzebują filtrów. Port de Pollença to jedno z nich. Miasteczko leży na północnym krańcu wyspy, z zatoką tak błękitną, że wygląda jak filtr z Instagrama, tylko że ten jest lepszy, bo prawdziwy.
Tu zaczynała się nasza przygoda. Zamieszkaliśmy w Massol Apartments — nic specjalnego, ale wszystko, co trzeba. Pokoje czyste, z kameralną kuchnią, rowery można wnosić do środka bez marudzenia. A kiedy zgłodniejesz — wystarczy przejść kilka kroków, by trafić do Belle Roma i zamówić pizzę, która smakuje lepiej niż ubiegłoroczne wakacje we Włoszech.
Rano pierwsza kawa w Holibikes, rowery wypożyczone w Bike Experience Mallorca — bez kaucji, bez stresu, pełen chill. Odbierasz maszynę, ustawiają siodło, uśmiechasz się szeroko. I już jesteś gotowa. Gotowy. Gotowi.
W tej chwili zaczyna się wszystko, co ważne.
Dzień 1 — Cap de Formentor. Na rozgrzewkę
Nie da się poznać Majorki bez Cap de Formentor. To jakby być w Nowym Jorku i nie widzieć Times Square. Tylko tu zamiast hałasu, masz szum fal i świst wiatru odbijający się od klifów. To trasa-ikona, marzenie, które wreszcie można przekuć w kilometry.
Wyruszyliśmy z Port de Pollença jeszcze przed południem. Pochmurno, morze wzburzone, a w powietrzu ten szczególny rodzaj napięcia, który pojawia się przed czymś ważnym. Po chwili zaczynają się serpentyny, asfalt wspina się lekko, ale konsekwentnie, a w sercu rośnie to znajome uczucie: „Już jadę. Już się dzieje.” Pierwsze zakręty, pierwszy podjazd, pierwsze “wow”. Wszystko za co kochamy to czym nazywamy „kolarstwo”.
Mirador Es Colomer otwierał się przed nami jak scena w teatrze: klify opadające wprost do morza, wiatr tnący jak brzytwa. I kolarze. Setki. Albo i tysiące. Ciągle ktoś nas mijał, albo my kogoś. Uśmiechy, kiwnięcia głową, krótkie „Hola!”. Bez zbędnych słów, wiadomo: tu wszyscy jesteśmy po to samo. Doświadczenie nie do opisania, do przeżycia.
Latarnia na końcu półwyspu to wisienka na torcie, magiczny krajobraz. Koniec świata i początek wszystkiego. Patrzyliśmy na fale rozbijające się o skały i przez chwilę nic nie mówiliśmy. Nie trzeba było. Patrzyliśmy. W morze. W horyzont. W to, co nas jeszcze czeka.
To była dopiero połowa dnia i połowa trasy na rozgrzewkę. Wróciliśmy do Port de Pollença, skąd ruszyliśmy w przeciwnym kierunku, do Alcudii. A tam kolejne podjazdy. Już spokojniejsze, bez wielkich tłumów, ale i bardziej wymagające. Mijamy fotografów z modelami, którzy robią sesję dla jednej z znanych marek kolarskich. My też robiliśmy zdjęcia, ale nie dla komercyjnego blichtru, lecz dla tego uczucia w domu, które od razu przywołuje wspomnienia.
Docieramy do Mirador de la Victoria, gdzie szlak kończy się przy klasztorze na wzgórzu. Słychać tylko oddech, śpiew ptaków i kozie kopyta. Jakby świat przestał się spieszyć.
Trasa: Port de Pollença – Cap de Formentor – Port de Pollença – Alcudia – Mirador de la Victoria – powrót. 75 km, 1200 m przewyższenia.












Dzień 2 — Palma i Ma-10. Klasyk z duszą
Ranem wita nas ciemnością. Tą przyjemną, kiedy świat wokół śpi, a Ty już nie możesz. Budzik zadzwonił absurdalnie wcześnie, ale przecież tak się zaczynają wszystkie dobre historie — nie o 10:00 z croissantem w dłoni, tylko o 5:00 z czołówką na głowie i bananem w kieszeni.
Po szybkiej kawie (rozpuszczalnej i tragicznej swoją drogą) i jeszcze szybszym ogarnięciu rowerów ruszyliśmy w stronę stacji Sa Pobla. Tam wsiadamy w pociąg, który zupełnie na luzie przewozi rowery. Konduktor krzyczy: „Señorita, przesuń się, tam jeszcze rowerzyści muszą się zmieścić”. Co z tego, że wszyscy cisną się już jak sardynki w puszcze. Rowerzyści mają wejść i koniec! Majorka wie, co znaczy bycie „bike-friendly”. Za 4,50 euro możesz przemieścić się przez pół wyspy i nie wypocić przy tym ani kropli. Twój rower jedzie za darmo, Ty za grosze — aż trudno uwierzyć, że to w Europie.
Wysiedliśmy w Palmie, stolicy, która mimo sobotniego poranka, już tętni życiem – i co gorsza, samochodowym ruchem. Prosto z dworca ruszyliśmy w stronę północnych wzgórz. Zaczyna się magia. Przez Valldemossę, Deię i Soller. Każda miejscowość jak kamień szlachetny zatopiony w zieleni.
Ma-10. Trasa legenda. Asfaltowy poemat wijący się przez góry Tramuntany jak zaklęcie. Docieramy do Valldemossy. To miasto jak z innego świata — pełne kamiennych domków i zielonych okiennic, które wyglądają jakby ktoś odmalował je w Lightroomie. Pachnie kawą, ciszą i historią. A potem już tylko droga. Na Ma-10 każdy zakręt jest obietnicą, że za nim będzie jeszcze piękniej. Gdzieś między jednym łukiem a drugim pojawiają się pierwsze knajpki „cyclist-friendly” – z tabliczkami „chorizo toast” i espresso za euro. Wciąż musimy uważać — zatrzymasz się raz i możesz nie ruszyć dalej.
W Sóller trafiamy na święto pomarańczy. Serio. Całe miasto tonie w barwach dojrzałych cytrusów. Ludzie tańczą, gra muzyka, dzieci jedzą świeże owoce, a my — jakby trochę nie z tego świata, w obcisłych strojach, z twarzami spieczonymi słońcem — patrzymy na to z boku. Ale zaraz znów w górę. Wysoko. Najwyżej. Puig Major — królowa podjazdów Majorki. Asfalt niemal jak w Szwajcarii, zakręty równe jak narysowane cyrklem. Tu nie jedziesz szybko. Tu jedziesz z szacunkiem. Każdy kilometr to ukłon dla tego miejsca. Metą jest tunel, który zapewnia i widoki i satysfakcję. Zjazd w stronę Pollençy — znów serpentyny, znów ten rytm, w którym można się zakochać.
Wróciliśmy zmęczeni, ale na twarzach mieliśmy tylko uśmiech. Taki, co nie schodzi, nawet gdy próbujesz zjeść i nie umiesz trafić widelcem do ust. To był dzień z duszą. I z sercem.
Trasa: Port de Pollença – Sa Pobla – pociągiem – Palma – Valldemossa – Deià – Sóller – Puig Major – powrót do Port de Pollença. 120 km, 2000 m przewyższenia.

















Dzień 3 — przez Sineu do Alcudii. Dzień na reset
Po dwóch dniach pełnych górskich uniesień, kiedy łydki są już twarde jak świeżo wypiekana bagietka, a głowa woła: „jeszcze!”. Tylko ciało mówi: „spokojnie”. Czasem trzeba po prostu… pojechać przed siebie. Bez ambicji. Dla przyjemności.
Płaskowyż był jak wyciszenie po emocjonalnym sztormie. Dróżki wśród pól, wiatraki niczym strażnicy czasu, małe wioski zapomniane przez Google Maps. Wiatr pachnie ziemią. Jest coś niesamowicie uspokajającego w tym krajobrazie. Nie musisz robić zdjęć. Obrazy same zapisują się w głowie.
W Muro — festyn. Przypadek idealny. Lokalna orkiestra gra coś radośnie niezrozumiałego, młodsi biegają w ludowych strojach w kółko, a starsi siedzą na plastikowych krzesłach i popijają kawę z mlekiem. Nikt się nigdzie nie spieszy. Zatrzymujemy się na chwilę bo i my nie musimy.
Docieramy do Sineu. To miasteczko, które wygląda jakby czas zatrzymał się tam dawno temu. Czuje się tu ślady przeszłości — arabskie wpływy, średniowieczne uliczki, spokój. Przysiadamy w Sa Mola 13, kolarskiej kawiarni, z zewnątrz zupełnie niepozornej, ale w środku pełnej kolarskiego ducha. Gdzie nawet jeśli nie jesteś głodny, to i tak zamówisz sernik pistacjowy. Bo wszystko tu smakuje lepiej.
Odbijamy z powrotem przez Santa Margalida w kierunku wybrzeża. Jedziemy przez Can Picafort i Playa de Muro, docierając do historycznej Alcudii. Bruk, mury, wąskie uliczki. Siadamy w cieniu, zamawiamy Patatas bravas i małe piwo – bezalkoholowy Amstel – musi być po kolarsku. Tylko bez ścigania. Czysta jazda. Sama radość.
Trasa: Port de Pollença – Sineu – Alcudia – Port de Pollença. 75 km, 600 m przewyższenia.











Dzień 4 — Sa Calobra. Serce Majorki bije w górach
To był dzień, który mógł nie dojść do skutku. Mateusz w nocy kręcił się jak kaseta w starym magnetofonie — kichanie, dreszcze, Apap, gorąca herbata i ta bitwa myśli: „może odpuszczę”. Ale Sa Calobra nie wybacza odpuszczenia. Kto tam nie był, ten nie zna wyspy. I to nie jest slogan. To prawda, która drży w każdym mięśniu, kiedy już jesteś na dole i patrzysz w górę.
Wystartowaliśmy wcześnie, jak zwykle gdy trzeba zrobić coś ważnego. Na rozgrzewkę —Coll de la Batalla. Podjazd jak z podręcznika: równy, przewidywalny, oswojony. Drzewa rzucają cień, a asfalt jest gładki jak tafla kawy w porannej filiżance. Serio, drogi na Majorce naprawdę zaskakują świetną jakością.
Później wracamy na dobrze znaną już Ma-10, ale dziś skręcamy w miejsce, które budzi respekt. Coll dels Reis — brama do Sa Calobry. Niepozorna nazwa. Ale gdy miniesz ostatni zakręt, widzisz to. Obraz, który trudno opisać. Droga wijąca się jak wąż, jak ścieżka marzeń. Zjazd, który wygląda jakby ktoś zaprojektował go w grze komputerowej. Tylko tutaj jak już zjedziesz, to nie masz przycisku „cofnij”.
Na dole — zatoka ukryta wśród skał, kilka knajpek, spokój. Pozorny. Z każdej strony czuć napięcie. Widać kto tu jest po przygodę, a kto jedzie po trzysekundową chwałę na Stravie, by jakiś randomowy typ dał mu kudosa siedząc na kiblu. Każdy jest tu po coś. Każdy ma inne podejście do Sa Calobra. I każdy ma do tego prawo.
W końcu nadchodzi ten moment, kiedy trzeba się odwrócić i spojrzeć na to, co przed nami. Podjazd. Monumentalny. Surowy. Brutalnie piękny. Mateusz ledwo żyje. Ale jedzie. Każdy obrót korby to osobna decyzja. Natalia dzisiaj przejęła rolę fotografa na podjazdach. Po drodze ludzie z całej Europy — każdy z tym samym błyskiem w oku. Jest i chłopak w stroju Maratonu Północ-Południe i czapeczce Race Through Poland. Krzyczymy „CZEŚĆ!”, ale on chyba nie ogarnia. Może za twardo poszedł. Może też przeżywa.
Na szczycie jest radość, której okazywanie przychodzi z trudnością – szczególnie Mateuszowi.
Sa Calobra to jest top level. Bezapelacyjnie. Ale wciąż jeszcze nie koniec. Jeszcze 30 kilometrów po górach i trzeba będzie się żegnać z rowerami, trzeba będzie się żegnać z wyspą. Zostanie tylko opalona linia od spodenek, zakwasy i cała masa zdjęć, których nikt nam nie zabierze.
Trasa: Port de Pollença – Coll de la Batalla – Sa Calobra – powrót przez Coll de Femenia. 107 km, 2200 m przewyższenia.












Po wszystkim
Siedzieliśmy na plaży i nie chcieliśmy wracać. Majorka po tych kilku dniach stała się czymś więcej. Miejscem, które wchodzi pod skórę. Jak pierwszy tatuaż, który boli, ale nigdy nie przestaje się podobać.
Mieliśmy tutaj wszystko. Góry, które zmieniają perspektywę. Morze, które koi. Drogi, które prowadzą jak dobrze napisane zdanie — z rytmem, z przecinkami w postaci przystanków na kawę, z wykrzyknikiem na końcu podjazdu. I ten moment, gdy nie ma już siły mówić, więc się tylko patrzy. I wiesz, że to jest to. Że właśnie dla takich chwil warto żyć.
Majorka to był nie tylko rowerowy raj. To była nasza opowieść. O tym, jak wyjść z zimy. Jak się zresetować. Jak przypomnieć sobie, że życie to nie tylko tabelki w Excelu. Że warto czasem kliknąć „szukaj” na azair.eu i w ciągu kilku dni znaleźć się w zupełnie innym świecie.
Kierowcy tu są cierpliwi (no, z wyjątkiem tych trzech liter w logo, wiadomo). Drogi — idealne. Trasy — wystarczające by się zmęczyć i odpocząć jednocześnie.
Walizki już w szafie, bidony na półce, kaski schowane. Ale podjazdy wciąż czujemy w nogach. I wiemy jedno: to nie był ostatni raz.






