Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady, albo w ogóle gdzieś w świat, nie przejmować się niczym, żyć nieustającą przygodą. Ile razy taki tekst wychodził z Twoich ust i ile razy własne słowa przekładały się w konkretne czyny? Gorzko stwierdzasz w tej chwili w swoich myślach, że nigdy, albo przynajmniej zdecydowanie zbyt rzadko. A wielkie i spektakularne przygody zawsze swój początek mają na lokalnym podwórku.
Bo przygoda to stan umysłu. Nie musisz lecieć na przeciwległą półkulę Ziemi, lub przemierzyć obu Ameryk na rowerze, by przeżyć coś ciekawego, budującego i inspirującego do dalszego działania. Nawet nie wiesz ile możliwości niesie za sobą odkrywanie bliskiej sobie okolicy. Wystarczy spakować plecak, wyjść z pracy i wsiąść do pierwszego lepszego pociągu. Albo – jak to ma miejsce w moim przypadku – na rower.
Mikroprzygody. Termin ten jest stosunkowo młody, choć krótkie i wydawałoby się nic nie znaczące eskapady towarzyszą ludzkości od dawna. Jego autorem jest brytyjczyk – Alastair Humphreis. Głównym założeniem tego określenia jest maksymalne wykorzystanie wolnego czasu dzielącego nas od wyjścia z pracy – która jest źródłem naszego utrzymania – do momentu, gdy musimy tam wrócić. 16 godzin w trakcie tygodnia, lub 64 przez weekend to wystarczający czas, by doświadczyć czegoś wspaniałego.
Krótkie wypady „za miasto” nie wymagają wielkiego przygotowania. Można je robić w zasadzie z marszu. Tylko od nas zależy, czy chcemy się bujać w hamaku wieczorową porą, czy obudzić wraz z śpiewającymi słowikami. Mając w głowie taką ideę właśnie zacząłem pakować swoje torby. Sobotniego poranka zjadłem pożywne śniadanie, włączyłem Wahoo i pojechałem przed siebie. Nie miałem żadnego konkretnego planu, ani obranego kierunku. Dosłownie.
Postanowiłem, że zacznę z wiatrem w plecy.
– Jak się jedzie? – spytał mnie na targowisku w Żarowie sprzedawca owoców.
– Paskudnie, wiatr nie pomaga ani trochę. Powietrze jest ciężkie, widoczność niespecjalnie duża – odpowiedziałem z szczerością.
Był jeden z tych dni, których nie lubię siedząc na siodełku. Kolejne kilometry pokonywane były mozolnym tempem, nogi nie chciały się kręcić tak jakbym tego od nich oczekiwał. Zimna woda Zalewu Mietkowskiego kusiła by do niej wskoczyć i zostać na dłużej. Nie tym razem. W Cierniach mija mnie złoty autobus komunikacji miejskiej, który celowo ma przywoływać legendę pociągu, który podobno jest ukryty gdzieś w okolicznych górach. Zapewne prawda nie wyjdzie nigdy na jaw, bo Polska nie ma najmniejszego interesu w tym, żeby znaleźć to co hitlerowcy zagrabili. Wbrew pozorom, takie odkrycie niosło by za sobą więcej problemów niż korzyści. Taki rozgłos mógłby odbić się czkawką i zapewne kryzysem dyplomatycznym, bo po swoje wierzytelności zgłosiły by się też inne kraje.
Za Świebodzicami wjeżdżam na pierwsze pagórki, mijając z lewej Księżański Park Krajobrazowy z wyłaniającym się ponad korony drzew zamkiem. Jadę zgodnie z śladem jaki przygotowałem na Race Through Poland. Mijam Marciszów i Janowice Wielkie wjeżdżając w odkryty wówczas rowerowy szlak ciągnący się wzdłuż rzeki Bóbr. Asfaltowa trasa w dolinie jest wizualnie i fizycznie przyjemniejsza, niż główny trakt, którym przemierzałem te tereny do tej pory. Mijam pałac w Wojanowie i przez Łomnicę docieram do Jeleniej Góry.
Łyk czarnej kawy i rzemieślnicze lody po które ustawiła się całkiem spora kolejka pozwalają odetchnąć chwilę i zastanowić się, gdzie jechać dalej. Roluje newsfeed Facebook’a natrafiając na zaproszenie Mai Włoszczowskiej do Sobieszowa. Tego dnia otwarte zostały tam nowe ścieżki Singletrack „Olbrzymy”. Tylko, że oficjalna impreza zaczęła się o 11:00, a właśnie siedząc na rynku dzwon pobliskiego kościoła oznajmił godzinę 15:00. Udałem się do Sobieszowa, ale zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami nie zastałem już nikogo. Będąc wyładowany sakwami nie próbowałem też przejechać nowych ścieżek i porównać je z ostatnimi zjeżdżonymi Glacensis.
Szklarska Poręba nie tętniła jeszcze wakacyjnym życiem, raczej wyglądała dość zwyczajnie i standardowo, jak na sobotnie popołudnie. Podjeżdżając wcale nie taki łatwy podjazd pod (podobno) sportowy Hotel Bornit do głowy wpada myśl – a może tak zachód słońca na Jested? Ten górujący nad Libercem szczyt z charakterystyczną wieżą widziałem do tej pory tylko na zdjęciach. Zdjęciach, które ukazywały spektakularne krajobrazy jakich można tam doświadczyć. Podobno przy dobrej widoczności (której tego dnia zdecydowanie brakowało) da się dostrzec stamtąd Alpy. Nie wiedziałem tylko, czy moje mozolne tempo pozwoli mi na oglądanie tych ekscytujących widoków.
Przede mną jeszcze kilka mniejszych pagórków, a pełne torby i panująca pogoda nie będą pomocne w ich pokonywaniu. Spory ruch na krajowej „10”, którą wybrałem też nie ułatwia zadania. W Jabłońcu nad Nysą nad miejskim zbiornikiem wodnym zaczynają się gromadzić ludzie by świętować Noc Kupały. Jeszcze nie wiem, że to słowiańskie święto związane z letnim przesileniem Słońca, przeszkodzi mi w komfortowym spędzeniu nadchodzącej rychło nocy.
Docieram do Liberca, gdzie za sprawą nieprecyzyjnych znaków, które – jak się okazało – prowadziły na Jested przez autostradę błądzę po mieście. Dopiero po dobrych kilkudziesięciu minutach z aktywnymi mapami Google w telefonie docieram do tej właściwej drogi. Powietrze robi się jeszcze bardziej nieznośnie wilgotne, a po kilku zakrętach zdaję sobie sprawę że jestem osaczony przez spory rój much. Słońce jest już coraz niżej nad nieboskłonem, ale na szczęście do szczytu zostało już niewiele. Ku wyniosłej iglicy zmierza spory tłum, by podobnie jak ja dać się zahipnotyzować magicznie ognistej kuli. Jested jest górą niespecjalnie wysoką, bo mierzy raptem 1013 m n.p.m. Jej wyniesienie ma ponad 500 metrów i to za jej sprawą widoki na szczycie są tak niesamowite.
Chciałbym zostać na szczycie dłużej, ale zachodzące słońce oznacza że muszę jak najszybciej znaleźć ustronne miejsce na biwak. Zjeżdżam ścieżką rowerową dostrzegając za gęstwiną lasu sporą łąkę. Postanawiam tam zostać. Mimo całodziennego zmęczenia sen nie przychodzi tak szybko, jakbym tego oczekiwał. O północy z każdej strony zaczęły wystrzeliwać sztuczne ognie będące kulminacją świętowania Nocy Kupały. W bliżej nieokreślonej odległości słyszę też spory gwar, liczne śpiewy. Zdaję sobie sprawę, że rozbiłem swój namiot blisko jakiejś miejscowości. Oby tylko nikt nie chciał mnie w nocy odwiedzić.
Najkrótsza noc w roku skończyła się dla mnie przed 4:00 rano. Dzięki temu mogłem delektować się wschodzącym słońcem, szukając… sprężynki. Podczas wieczornego zjazdu z Jested zaczęły bardzo mocno mi ocierać klocki o tarczę hamulcową. Chciałem tylko skorygować ich ustawienie, a skończyło się na szybkim poznaniu budowy bębenka DT Swiss, który ni stąd, ni zowąd odpadł wieczorem po odkręceniu sztywnej osi. Najprawdopodobniej od nowości nie był wystarczająco dobrze dociśnięty, bo po złożeniu całości koło kręciło się, tak jak powinno.
Ruszam w poszukiwaniu kubka czarnej kawy, który odnajduję na czeskiej stacji benzynowej należącej do największego polskiego koncernu naftowego. O poranku droga krajowa jest jeszcze dość pusta i względnie bezpieczna. Wybieram ją kierując się na czeską Szwajcarię. Kolejne kilometry mijają szybko, po lewej mijam Panská skále i nawet nie wiem kiedy przede mną pojawia się tablica informacyjna: Hřensko – 10 km. Wjeżdżam w nie tylko piękne, ale i bardzo sztywne pagórki Parku Narodowego Czeskiej Szwajcarii.
Hřensko to miejscowość niezwykle ciekawa, nie tylko ze względu na swoje usytuowanie. Położona jest bowiem w ciasnym skalnym kanionie, którego ściany wznoszą się na kilkadziesiąt metrów do góry. Małe domki ułożone ciasno wzdłuż doliny rzeki Kamienice tworzą wraz ze skałami ujmująco wspaniały krajobraz. Co ciekawe osadnictwo na tym terenie nie było związane w żaden sposób z turystyką, a pokładami drewna które pozwoliły wielu drwalom na godne życie. Dopiero w XIX wieku dostrzeżono urok i romantyzm otaczającej scenerii, publikując pierwsze przewodniki po tych terenach.
Nieopodal można podziwiać znaną choćby z filmu „Opowieści z Narni” Pravčická bráne, czyli największy most skalny w Europie. Niestety, rowerzyści (nawet prowadząc rower) mają w jej pobliże zakaz wstępu, ale wprawne oko dostrzeże ją z głównej drogi prowadzącej w kierunku Jetrichovic. Co ciekawe, Hřensko jest najniżej położoną miejscowością w Czechach, a jej burmistrzem jest Josef Černý – ale nie ten sam, który jeździ w barwach CCC Team.
Zachwyty nad przyrodą miały pozwolić nabrać wystarczająco dużo energii przed zbliżającą się walką z naturą. Przez następnych 120 kilometrów miałem walczyć z wiatrem, słońcem i podjazdami, z których każdy kolejny wydawał się być coraz trudniejszym wyzwaniem. Miałem nadzieję, że jadąc polską stroną Nysy Łużyckiej będzie łagodniej, ale lepszym rozwiązaniem byłoby chyba jechać po stronie zachodniej. Kilka hopek, które w normalnych warunkach pogodowych nie stanowiły by większego problemu sprawiły, że spóźniłem się na pociąg ze Zgorzelca do Wrocławia. Odjeżdżał o 17:13, ja przekroczyłem zieloną tablicę z nazwą miejscowości o 17:18.
Choć organizm domagał się by już odpocząć, wiedziałem że muszę jechać jeszcze do Węglińca, który ma dość istotne znaczenie w ruchu kolejowej po zachodniej części naszego kraju. Mając ponad 200 kilometrów tego dnia w nogach z radością wsiadłem do pustego EZT Kolei Dolnośląskich, który czekał na pasażerów komunikacji zastępczej jadących z Lubania Śląskiego. Tym samym kolejna mikroprzygoda przeszła do historii.