Budzi mnie cisza. Dziwna i nieznośna po ostatnich wietrznych dniach, które jesienią są zupełnie normalne. Otwieram oczy chwilę przed czwartą rano próbując odseparować każdy szmer i stukot. Wiem co ta cisza oznacza, choć u schyłku października umysł zdążył zapomnieć o tym, co nie tak dawno było rutyną. Kilkadziesiąt minut później wsiadam do pociągu ruszając w kierunku znanym sobie doskonale. Zabieram rower, choć wiem że mój czas będzie ograniczony. To dodaje mi tylko chęci by zobaczyć jak najwięcej, w końcu to raj.
To krótkie proste słowo oznacza w moim słowniku tylko jedno. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie każdy może podzielać moje zdanie, nie każdy będzie potrafił zachwycać się tak jak ja. Defincji Edenu jest zapewne tyle, ilu ludzi chodzi po świecie. Ja swój znalazłem w Jesionikach. Z premedytacją zapisuję tą nazwę po polsku, choć wiem że jest niektórym w niesmak.
Spoglądam na góry, które z okna pociągu stają się coraz wyraźniejsze. Wczorajszy huraganowy wiatr oczyścił powietrze sprawiając, że panorama wygląda niesamowicie. Przypominają się mi najlepsze chwile tu spędzone. Liczę, że w ciągu najbliższych dni mój umysł zarejestruje kilka kolejnych. Dworzec wita mnie znajomą stęchlizną, z którą kojarzę wiele miejsc w tym mieście. Szybko jadę do domu spoglądając na rozwieszone co rusz plakaty, które krzyczą „Zmieniliśmy Prudnik”.
Nie mam pojęcia co o tym sądzą prudniczanie, ale będąc ponad pięć lat „na emogracji” patrzę na to hasło z jednej strony z lekką ironią, a z drugiej znowuż z pewnym żalem i nostalgią. Przemierzając ulicę Nyską, dzisiaj niemal zupełnie pustą, przypominam sobie czasy wczesnej młodości, gdy o 14:00 tłumy wychodziły z będących dziś w zupełnej ruinie zakładów, a pobliska rzeka zabarwiała się kolorami aktualnie farbowanych ręczników. To był schyłek włókienniczego imperium, które dzisiaj kultywowane jest jedynie przez kilku miejscowych pasjonatów.
Wpadam do domu tylko aby móc się przebrać, mama jak zwykle nie protestuje, wie że będę chciał wykorzystać taką pogodę w jedyny słuszny według mnie sposób. Omijam zatłoczone okolice komunalnego cmentarza i ruszam na doskonale sobie znany szlak. Barwy późno październikowej jesieni sprawiają, że wygląda on zupełnie inaczej, niż wielokrotnie rejestrowany przez oczy. Wiejskie zagrody są już przygotowane na zimę, która niespecjalnie spieszy się, by zadomowić się w Górach Opawskich. Mijam kolejne osady docierając do granicy polsko-czeskiej. Jadę na Rejviz, do miejsca które ma dla mnie szczególne znaczenie.
Ten specyficzny mikroklimat koi moje nerwy i pozwala opanować panujący w głowie bałagan myśli. Jest pięknie, jak zwykle zresztą. Zjeżdżam w dół pozwalając dać się ponieść na pustej drodze i puścić nieco bardziej niż zwykle hamulcowe klamki. Niesamowita przejrzystość powietrza niejako sama obiera kierunek jazdy i kolejny punkt do odwiedzenia. 12% prowadzące na jesenickie łaźnie bolą jakby mniej niż zazwyczaj. Karmię się otaczającymi mnie krajobrazami u podnóża uzdrowiska „wodnego lekarza” dzięki któremu bierzemy dzisiaj „prysznic” a nie jakiś tam amerykański „szołer”.
Wiem, że najlepsze dopiero przede mną. W Pisecnej trafiam na drogowe roboty i świeżutki i gorący niczym poranne bułeczki z pobliskiej piekarni afsalt, który tak jakby czekał na mnie, aż zawitam by nim przejechać. Przejazd do Suplikovic mija zaskakująco szybko i nie jest to jedynie zasługa południowego wiatru, który znów zaczyna się wzmagać. Odkrywam nowe przejście graniczne, którego de facto jeszcze nie ma i zazdroszę wszystkim nysaninom, którzy zyskali autostradę prosto do nieba. Lub jak kto woli na Pradziada.
Mijam Kijów i rozpoczynam podjazd na którego szczycie moje zmysły oszaleją. Rozpościerająca się tam panorama wywołuje zachwyt i powoduje mięknięcie nóg. To widok, którego zrozumienie nie jest oczywiste dla typowego korposzczura. Widok, który pozwala mi spokojnie wrócić wraz z zachodzącym słońcem do domu.
Pierwszolistopadowy poranek ogranicza mnie z wielu powodów. Nie mam tyle czasu ile bym chciał, a na drodze muszę uważać nie tylko na kierowców beemek, którzy zostawili swoje mózgi gdzieś obok kodów dostępu do PornHub’a, ale również tych którzy więcej czasu spędzają na polerowaniu swoich wspaniałych limuzyn w zaciszu garażu, niż na ich kierownicą. Do tego przeszkadza wiatr, który z każdą minutą ma być coraz bardziej upierdliwy.
Spoglądam na Biskupią Kopę, która od dwóch lat wzbudza ambiwalentne odczucia. Kiedyś przeze mnie wyśmiewana i niedoceniana stała się obecnie bramą, za którą znajduje się raj. Przypominam sobie ubiegłoroczne bożonarodzeniowe popołudnie, gdy wymyśliłem sobie, że dojadę do schroniska swoim szosowym rowerem. Bo kto powiedział, że szosa jest tylko na szosę? Nowa szutrowa Droga Saperska sprawiała wrażenie bardzo przyjaznej i godnej obalenia pewnych mitów. Dziesięć miesięcy później idealnie równy grawel rozjeżdżony przez kilkaset wielotonowych ciężarówek nie jest już taki przyjemny, choć wciąż lepszy od wielu asfaltów z którymi zmagam się na co dzień.
Jadę metr po metrze do góry wzdłuż rezerwatu „Cichej Doliny”, której nazwa dzisiaj dociera do mnie zdecydowanie bardziej niż dotychczas. Panująca cisza tuż za Placem Habla zmieni się w huragan, który nie pozwoli dotrzeć do Przełęczy Mokrej zrzucając z roweru. Jeszcze dwa lata temu okrył by mnie las, ale dzisiaj po wielkiej kornikowej akcji pozostała tylko jego niewielka bukowa część. Ponieważ jechać wyżej się zwyczajnie nie da – pasuję i zjeżdżam w dół. Choć słowo zjeżdżam jest tutaj nie do końca na miejscu – wlekę się, redukując prędkość niemal do zera przy każdym poprzecznym krawężniku.
Jadę do Jarnołtówka chcąc okrążyć bramę także po czeskiej stronie. Tam mija mnie Robert. – Cześć, w końcu możemy się poznać – zawsze, gdy słyszę na trasie podobne stwierdzenia od osób znanych jedynie z otchłani internetu robi mi się miło. Kręcimy wspólnie do Zlatych Hor, gdzie ja odbijam na Petrove Boudy. Wiatr zaczyna tańczyć tango coraz szybciej, próbuję przyspieszyć tempo, choć w listopadzie brzmi to co najmniej śmiesznie. Na szczęście wiatr pcha w plecy nie zmuszając mnie do wielkiego wysiłku. Po przekroczeniu granicy odbijam jeszcze w prawo przypominając sobie że gdzieś czytałem o remoncie drogi z Trzebiny do Skrzypca.
Kolejny dzień w planach wyglądał zupełnie inaczej. Wiedząc, że mam ograniczenia czasowe planowałem ruszyć na zapomniane przez siebie Rychleby. Poranny zwyczaj sprawdzania prognoz pogody i wszelkich widoków z webowych kamer te plany zweryfikował. Jadę na Pradziada! Poranek nie zapowiadał spektakularnych doznań i wręcz wielu by zniechęcił, ale nie mnie. Mgła budowała napięcie tak, że każde pociągnięcie korbą dodawało ochoty do jechania wyżej.
Przełamuję klasyczny szlak odbijając w Mnichovie na Koty, które podczas ostatniej mojej wizyty zyskiwały nowy dywanik. Można rzec, w końcu, bo był to najgorszy fragment, który zmuszał wielu do nadrabiania drogi przez Vbrno pod Pradziadem. Docieram na pustą Hvezdę by rozpocząć samotny podjazd do góry. Rzadko tutaj doświadczam tego dziwnego uczucia, gdy nikt mnie nie wyprzedza, ani ja nikogo nie mijam.
Podjazd, pokonywany przeze mnie któryśdziesiąt raz z kolei daje mi w kość jak nigdy, a ja z nadzieją wypatruję za którym zakrętem będzie w końcu ta Ovcarna. Wokół mnie zaczyna krążyć bomba i zdaję sobie sprawę, że kupiony wcześniej rohlik bez parka wcale jej nie powstrzyma. Czołgam się, nie jadę wmawiając sobie że dzisiaj tak musi być. Z drugiej strony mogę się cieszyć efektem termicznym, który choć w górach jest dość powszechny, spotyka mnie na Pradziadzie dopiero po raz drugi. Inwersja, połączona z kompletnym brakiem wiatru to niesamowite doświadczenie, a widok niedzielnych (czwartkowych) turystów listopadowego przedpołudnia w samych t-shirach to widok wyjątkowy. I gdyby nie orczyki wyczekujące możliwości sztucznego naśnieżania nikt by nie powiedział, że coś jest tu nie tak.
– O patrz Józek, drugi Szozda jedzie.
– Szozda to może nie, ale też z Prudnika.
Miło mi się robi, gdy słyszę od pokolenia moich dziadków takie porównanie. Dla nich ten skromny chłopak był ikoną nie mniejszą niż Zbigniew Boniek, czy siatkarze Wagnera. Ja, choć mijałem go niemal codziennie na ulicach Prudnika zapamiętałem go raczej jako miejscowego biznesmena z koltem u pasa, niż kolarskiego mistrza. Miejsce zamieszkania to w zasadzie jedyna cecha wspólna, choć jakby się zagłębić, to tych podobieństw można by znaleźć więcej. Na przykład też nie lubię, gdy ktoś mi wiecznie siedzi na kole, o.
Spoglądam na szafirowe niebo i żałuję bo wiem że muszę już zjeżdżać by zmieścić się w określonym z góry limicie czasu. Wracam przez Karlovice by móc jeszcze przez chwilę spojrzeć na górujący masyw Pradziada. Chmury rychło wkraczające od południa oznajmiają mi, że ta wizyta na czeskim Mont Ventoux była strzałem w dziesiątkę. Więcej okazji bym nie miał.