Drugi tydzień maja miał być przeznaczony – podobnie jak rok i dwa lata wcześniej na Race Through Poland. No, ale i tym razem pandemia pokrzyżowała szyki i zmusiła organizatorów do przesunięcia wyścigu na jesień. Tylko co zrobić z zaplanowanym urlopem? Jak pojechać i gdzie? Jakaś wyprawa? Te pytania zadawałem sobie przez kilka dni, po otrzymaniu oficjalnego maila o odwołaniu #rtpl3 w maju. Wówczas przypomniałem sobie o pewnej imprezie w Szwajcarii, SUCH (Swiss Ultracycling Challenge), którą każdy może rozpocząć na dowolnej stacji kolejowej, byle wystartować o wyznaczonej porze. Z tą różnicą, że tam punkty kontrolne są znane, podobnie jak meta, usytuowana w Bernie.
Postanowiłem nieco zmodyfikować propozycję Szwajcarów i każdego dnia pytać Was, moich obserwatorów i fanów co ma być kolejnym celem. I tak powstał pomysł na #RideAcrossPL. Nie określałem przy tym miejsc bezwzględnych, a raczej rejony geograficzne które miałem objechać. Było to ekscytujące, bo każdego wieczoru zmuszony byłem do tworzenia tras, które będę w zasięgu jednego dnia jazdy. Nie było czasu, ani też ochoty by sprawdzać wyznaczone drogi, np. na Google Street View. Jechałem „na ślepo”, ufając w pełni temu co przygotował dla mnie komoot. A mając już trochę doświadczenia z tą aplikacją, wiedziałem że nie raz mnie zaskoczy i nie raz zaboli.
Ruszamy: z Bielska-Białej w Gorce
Jako miejsce startu zaproponowałem trzy miejsca: Gliwice, Krzeszowice i Bielsko-Białą. W zasadzie do samego końca nie wiedziałem która opcja przeważy. O starcie w Beskidzie Małym zadecydowała ostatnia godzina głosowania, gdy Bielsko wyszło na dość wyraźne prowadzenie. Następnie poprosiłem Was o wybór pierwszej destynacji: Podhale czy Gorce? Obie krainy leżą tuż obok siebie, choć są zupełnie inne. Obie najeżone mnóstwem podjazdów i krajobrazów. Obie z widokiem na Tatry, choć o to zdecydowanie łatwiej na Podhalu. Zgodnie z Waszą decyzją moim pierwszym celem miały być Gorce.
Z Wrocławia wyruszyłem wczesnym porankiem, a już wsiadając do pociągu spotkałem kilka osób, z którymi tego dnia mieliśmy się spotkać w zupełnie innym miejscu – na wrocławskim welodromie. W Katowicach na dworcu kolejne spotkania z niedoszłymi uczestnikami #RTP. Każdy ruszał w swoją stronę, by przeżyć przygodę „zastępczą”, lub po prostu – swoją przygodę. Pociąg Kolei Śląskich do Zwardonia już w Katowicach był pełny innych rowerzystów, a dopakowanie się tam było nie lada wyzwaniem. Konduktor zgrabnie musiał przedzierać się przez zastawione rowerami korytarze. Po godzinie jazdy znalazłem się w Bielsku. Żegnam się z towarzyszami podróży. Czas: start. Zaczynamy.
Już trzy kilometry po starcie mój Hammerhead Karoo zaczyna wydawać nieznane mi dotychczas dźwięki, a na ekranie pojawia się komunikat „Słaba bateria pomiaru mocy” – to nie mógł być przypadek. InPeak umarł chwilę później, a ja postanowiłem, że baterię wymienię dopiero po powrocie. Skoro przeznaczenie tak zdecydowało, to pojechałem bez watów, TSS-ów i nadwyrężania planu treningowego Inpeak Trainer (algorytmy nie widząc TSS-ów nie obcinały mi znacząco kolejnych treningów – ale więcej na ten temat opowiem w dedykowanym wpisie już niebawem).
Jest dość chłodno, temperatura bliżej zera i choć przez chmury coraz wyraźniej przedziera się słońce wcale nie czuję się komfortowo. Marznę, choć wiem doskonale że to stan przejściowy i z każdą kolejną godziną powinno być lepiej. Za przełęczą Targanicką odbijam na Wadowice. Nieco zamyślony, dopiero w ostatniej chwili zauważam mały peleton prowadzony przez Martę Lach – obecną mistrzynię Polski. Spoglądam w tył, dostrzegam koszulki Arkea Samsic i Mazowsze Serce Polski.
Domyślam się, że to Łukasz Owsian i prawdopodobnie rosły Paweł Bernas z którym spotkałem się już w Hiszpanii, na Vuelcie. Droga do Wadowic prowadzi przez okoliczne pagórki na których ukryte są kolejne przysiółki wsi leżących przy głównej drodze krajowej. Kremówka na wadowickim rynku to pozycja obowiązkowa, tym razem jednak bez kawy, której tego poranka było stanowczo już zbyt dużo. Kolejne kilometry doprowadzają mnie do zbiornika wodnego w Świnnej Porębie i podjazdu, który w komoot został przez kogoś określony jako „ścianka 14%”.
Nie była to jednak krótka ścianka, a dość wymagająca długa wspinaczka, z nachyleniem które niejednokrotnie przekroczyło i 16%, choć uśredniając to te 14% wydaje się być wartością niezakłamaną. Po raz pierwszy dostałem solidnie w kość, choć i podjazd na Wielką Puszczę do najłatwiejszych przecież nie należy. Od tej pory korzystam z śladu, który stworzyłem na Race Through Poland i omijając drogi krajowe docieram do słynnego mostu w Naprawie. Nazywam to symboliczną bramą Gorców, które są z lewej strony, po prawej mam ośnieżoną Babią Górę, przed sobą zaś majestatyczne Tatry. I choć Wy zdecydowaliście inaczej, wiem że następny dzień zacznę od Podhala, by móc się im przyjrzeć bliżej.
Wprawdzie wjazd rowerem na Turbacz – najwyższy szczyt Gorców – jest możliwy, to ja (wiedząc z jakim bagażem jadę) – decyduję się na wybór dróg asfaltowych. Sprowadza się to do objechania Gorców wokół. Mijam znak na Zasadne i tylko przypominam sobie w pamięci ubiegłoroczny Maraton Północ-Południe i wspinaczkę na Wierch Młynne. Zresztą, kolejne wymagające i trudne ścianki prowadzące na osiedla Twarogi i Studzionki też oglądam tylko z boku.
Mój licznik i tak wyraźnie przekroczył tego dnia 3000 metrów w pionie, a dokładanie do pieca mogłoby się skończyć źle w dniach kolejnych. Moim ostatnim i najdłuższym podjazdem tego dnia jest wjazd na Przełęcz Knurowską. Ciągnie się ona przez kilkanaście kilometrów i jest niesamowicie nudna, choć przy widokach wokół wydawać by się mogło że jest inaczej. Korzystając z Velo Dunajec docieram do Nowego Targu gdzie zatrzymuję się na noc.
Podhalańskie klimaty, Pieniny i zaskakujący Beskid Mały
Niedzielny poranek wita mnie chłodem i ujemną temperaturą (sic!), która jednak z każdą minutą wzrasta i po wyruszeniu w drogę staje się znośna. Ten dzień zaczynam od poznania Szlaku Wokół Tatr, a konkretniej jego podhalańskiej części. Dobre drogi, sztywne podjazdy i spektakularne widoki – to jego znaki firmowe. W moim odczuciu – w przeciwieństwie do Velo Dunajec nie jest to szlak dla każdego. Trzeba mieć nieco pod nogą, albo odpowiednio naładowane baterie by móc się cieszyć w pełni z jego pokonywania.
Widok na ośnieżone Tatry jest bez wątpienia widokiem wspaniałym, zupełnie innym niż w wersji „letniej”. Mimo, że Tatry i Podhale znam dość dobrze, to nigdy nie widziałem naszych najwyższych gór w takiej scenerii. A warto, naprawdę. Zachwycanie się tymi krajobrazami odbiło się w czasie jazdy. 60 kilometrów do Niedzicy pokonywałem blisko 5 godzin. I nie dlatego, że było ciężko (choć też było), tylko dlatego, że co chwilę zatrzymywałem się by zrobić zdjęcia.
Przez Pieniny i Beskid Sądecki docieram do Piwnicznej Zdrój i Doliną Popradu zmierzam do celu drugiego dnia #RideAcrossPL – Beskidu Małego. Powietrze stało się nieznośnie gorące, a dyskomfort potęguje południowy wiatr, którego porywy stają się męczące. Zresztą ten będzie towarzyszył i przeszkadzał już do końca mojej wyprawy. Korzystam z kolejnych szlaków rowerowych, które są wyznaczone w tym rejonie: Velo Dunajec, EuroVelo 11, AquaVelo i VeloKrynica.
Z zakorkowanej Krynicy wyjeżdżam zakorkowaną w kierunku Nowego Sącza drogą, na szczęście szybko odbijając w prawo. Po kilku kilometrach leśnego zjazdu moim oczom ukazuje się Beskid Niski. Kolejne kilometry i mijane wsie zaskakują mnie ciszą i otaczającą zielenią. Przypominają mi się obrazy z Szwajcarii, którą właśnie za zieleń tak bardzo pokochałem. Jestem w sercu polskiej Łemkowszczyzny, dzień kończąc w Małastowie, u podnóża Magurskiego Parku Narodowego.
Łemkowszczyzna, wiatr i zabudowane Bieszczady
Drewniane chaty towarzyszyły mi cały kolejny dzień, podczas którego zmierzałem w Bieszczady. Silny wiatr, dochodzący w porywach do 100 km/h który hulał całą noc, zmusił mnie nieco do zmiany planów. Zamiast pierwotnej przeprawy przez góry, zdecydowałem pojechać nieco „objazdem”, przez Krosno i Sanok. Tam według prognoz miało wiać znacznie słabiej, a wiatr z każdą godziną miał być słabszy.
Okazało się to być bardzo dobrą decyzją, bo już kilka kilometrów po starcie, przeżyłem niebezpieczną sytuację, gdy wiatr dosłownie zepchnął mnie na przeciwny pas jezdni. Przez dobry kilometr dla własnego bezpieczeństwa prowadziłem rower, zmagając się z porywistym wiatrem. Im mniej było gór, wiatr stawał się spokojniejszy – zgodnie z prognozami. Minąłem Sanok i Zagórz wkraczając do Bieszczad.
Na ich pełną eksplorację nie mogłem sobie pozwolić, ale chciałem przynajmniej zobaczyć te Bieszczady, do których miałbym przyjechać rzucając wszystko. W Tarnawie Dolnej odbiłem z głównej drogi w lewo, zaczynając smakować czym są prawdziwe Bieszczady. Droga mozolnie pnie się w górę, w głębi lasu słychać pracujących legendarnych drwali. Mijam Kalnicę, Kielczawę, Mąkawę, docierając do Nadleśnictwa Baligród. Im bliżej jestem Jeziora Solińskiego, tym krajobrazy wokół częściej zakłócane są ingerencją „nowoczesnego świata”.
Domki letniskowe w moim odczuciu są tu budowane bez większego ładu i składu, a każdy skrawek ziemi – z ładnym widokiem czy nie – gospodarowany jest tak by upchnąć jak najwięcej budynków. Co z tego, że burzy to panującą harmonię, grunt że biznes się kręci i kasa się zgadza. Od niektórych pomysłów architektów wprost bolą oczy. Mają się one nijak do otaczającego krajobrazu.
Dlatego hasło „rzuć wszystko i jedź w Bieszczady” zupełnie do mnie nie przemówiło. Zdecydowanie bardziej wolałbym zaszyć się w Beskidzie Niskim, gdzie znalezienie sklepu było już nie lada wyzwaniem, a zasięg sieci komórkowej często zanikał. To było idealne miejsce, by rzucić wszystko i wyjechać.