Jura Krakowsko-Częstochowska jest niezwykłą krainą, pełną skalistych posągów natury i zamków warownych, zwanych Orle Gniazda. W czasach średniowiecznych stanowiły system obronny ówczesnej Rzeczpospolitej, a warownie wzniesione na trudno dostępnych skałach, były tak rozlokowane, że mogły się wzajemnie informować o nadciągających zagrożeniach. Dzisiaj zamki są ruinami, a szlak jest idealnym miejscem na doświadczenie rowerowej przygody i spędzenie czasu w bardzo ciekawym i malowniczym terenie.
Szlak Orlich Gniazd ma swoje dwie wersje: pieszą i rowerową. Jedna jest dłuższa, druga bardziej malownicza. Takie przynajmniej opinie można przeczytać w internetach. Mówiąc szczerze – kwestia gustu. Jak szlak wygląda z perspektywy siodełka możecie przeczytać u blogowych koleżanek i kolegów: Mamba on bike, Kołem się Toczy, Znajkraj czy Hop Cycling. Ja postanowiłem to zrobić nieco inaczej, po swojemu. A jakże.
Nie skorzystałem z gotowej propozycji, tylko otworzyłem aplikację Koomot, wybrałem rodzaj roweru gravel i połączyłem dwa punkty: stacje kolejowe Częstochowa Stradom i Kraków Główny. Następnie zaznaczyłem kilka checkpointów na trasie i tak oto powstała ponad 170-kilometrowa trasa, z której 75 kilometrów miały stanowić ścieżki, single i drogi gruntowe.
Pod Jasną Górą zameldowałem się w sobotę kilka minut po 9:00 rano, od razu ruszając w kierunku pierwszego „punktu-zamku” w Olsztynie. Przebiłem się przez częstochowskie osiedla i wyskoczyłem na drogę krajową nr 46. Hmm… DK? Dopiero po chwili zorientowałem się, że z boku, ukryta nieco w lesie jest rowerowa ścieżka. Ślad, jaki zaproponowała mi aplikacja Komoot prowadzi mnie dalej przez DK46, nie zaś przez Sokole Góry jak oryginalna wersja szlaku. Krajówką jachałem raptem kilka kilometrów, by w Ciecierzynie odbić na Siedlce i tamtejszą pustynię.
Na dojeździe do niej, moje opony po raz pierwszy kapitulują i nie chciały się kręcić w mocno piaszczystym terenie. Być może bez obciążenia byłoby to bardziej możliwe. Zdecydowałem się na odwrót i nieco okrężną drogą asfaltową dotarłem do miejscowości Ostrężnik. Tam schowałem się w lesie, ale wciąż podążając asfaltem czułem się jakbym był na trasie rowerowej w zachodnich krajach Europy, albo przynajmniej u naszych południowych sąsiadów, Czechów. Mijając kolejne wsie dotarłem do Mirowa. Tamtejszy zamek wraz z oddaloną o dwa kilometry twierdzą w Bobolicach są bodaj najciekawszymi budowlami na całym szlaku. Przejęte przez prywatnego inwestora zyskują z każdym rokiem blasku.
Do tego momentu w większości poruszałem się po asfaltach, zastanawiając się, gdzie te gravelowe smaczki, które miały mi towarzyszyć? Odpowiedź otrzymałem niedługo później. Tuż za Bobolicami natrafiłem na mocno zarośniętą i rzadko przez kogokolwiek uczęszczaną ścieżkę, która zamieniła się po jakimś czasie w mocno piaszczysty teren. W końcu jest fajnie! – pomyślałem. Przez bardziej szutrowy teren dotarłem do Huciska. Stamtąd dalej w las nawierzchnią, która była zlepkiem pozostałości asfaltu i luźnego żwiru dojechałem do Ośrodka Orle Gniazdo. Hmm… Znajomo? No jasne! Kilka lat temu byłem tutaj na imprezie integracyjnej, ale wówczas lało jak z cebra i na zwiedzanie okolicy nikt ochoty nie miał.
Zjechałem w dół wracając na utwardzoną drogę wojewódzką nr 792. Z lewej strony mijam Górę Zborów, a w pobliskich Podlesicach znów uciekłem na boczną ścieżkę. Początkowo bardzo przyjemna, szybko stała się piaszczystym poligonem, gdzie co raz jestem mijany przez kolejne terenówki. Docieram do Zamku Morsko. Wzdłuż stoku narciarskiego męczę się po skalistej nawierzchni. Nachylenie w okolicach 12-15% i luźne kamienie nie pozwalają podjeżdżać i każą wpychać rower do góry. Zjazd to już bardzo przyjemny, nowy asfalt pozwalający nabrać wysokiej prędkości. Do Podzamcza towarzyszy mi mieszana trasa lokalnych dróg o bardzo dobrej jakości asfaltu i szutrowych leśnych sekcji.
Zamek w Ogrodzieńcu – najpopularniejszy wśród turystów spośród wszystkich zamków na szlaku – mijam z boku nie pchając się na aleję kiczu i tandety, jaką przy wejściu na twierdzę można doświadczyć. Jadę lasem w zasadzie ciągle po szutrowej nawierzchni, docierając do Pilicy. We wczesne sobotnie popołudnie miejscowość jest w zasadzie pusta. Dojazd do zamku (pałacu) ze względu na remonty jest utrudniony. Rezygnuję więc i zaglądam tylko na Rynek, gdzie również prace rewaloryzacyjne idą pełną parą. Po wyjeździe z miasta towarzyszy mi niespecjalnie wymagający podjazd, ale dość mocny i porywisty wiatr sprawia, że daje on nieco w kość.
Po kilku kilometrach odbijam do miejscowości Chechło, by spróbować zmierzyć się z Pustynią Błędowską…. Ale nie z tymi oponami. Szukając alternatywnej ścieżki, w Błędowie uciekam do lasu, którym dość tłoczną gruntową aleją docieram do miejscowości Laski. Przez Lasy Błędowskie asfaltem docieram do Kluczy, a stamtąd znów mieszanym terenem do Ojcowskiego Parku Narodowego. Pieskowa Skała, Maczuga Herkulesa, Brama Krakowska. Mijam kolejne najważniejsze atrakcje. Tuż za tą ostatnią ślad kieruje mnie w górę, znaki wyraźnie nie polecają przemieszczania się z rowerem, ale co tam! Jadę!
Niezbyt daleko, bo droga szybko zaczyna piąć się ostro w górę, a równą ścieżkę zastępują skalne schody. Po chwili dylematu – wracać, czy iść do góry, wybieram drugą opcję. To nie było łatwe zadanie wspinać się z dość obficie wypakowanym rowerem. Miny mijających mnie turystów też były bezcenne. Po dłuższym czasie doczołgałem się do równiejszej ścieżki i wyjechałem w kierunku wsi Bębło. Dość mocno przemarznięty zjechałem do Będkowic i dalej dotarłem do Krakowa.
Szlak Orlich Gniazd, czy ogólnie Jura Krakowsko-Częstochowska to teren bardzo przyjazny dla rowerzystów (których swoją drogą mijałem bardzo wielu). Bardzo dobrze oznaczone szlaki, dobre drogi, sporo dodatkowej infrastruktury w formie wiat i przystanków, bardzo dobra baza noclegowa, oraz nieograniczone możliwości biwakowania. To wszystko sprawia, że można się tutaj zapuścić na więcej niż jeden dzień, kręcąc na rowerze, odpoczywając i zwiedzając okolicę.
Drugiego dnia przyszedł czas na odwiedzenie okolic Krakowa. Plan zakładał krótką trasę na południe. Tuż przed siódmą wyruszyłem w kierunku Kopca Kościuszki przez wymarłą byłą stolicę Polski. Mgła, która spowiła miasto dodawała dodatkowego klimatu. Tereny na południe od Krakowa są bardzo mocno pofaudowane. Droga co raz wznosi się i opada, chociaż częściej jedzie się jednak pod górę. Pogórze Wielickie zachwyca krajobrazami i widocznymi gdzieś w oddali wierzchołkami Beskidów.
Tatr tego dnia dostrzec się nie udało. W tak malowniczej scenerii, gdzieś na łące usiadłem na chwilę, by zachwycać się widokiem popijając gorącą kawę. Mając w planach wcześniejszy powrót do Wrocławia, obrałem powrotni kurs przez Wieliczkę do Krakowa. W mieście soli byłem po raz pierwszy w życiu i choć głównej atrakcji nie odwiedziłem, muszę przyznać że to całkiem urokliwa mieścina.
Po odwiedzeniu kilku obowiązkowych punktów krakowskiego Starego Miasta udałem się na dworzec. A tam ZONK. Nie ma biletów rowerowych na pociąg, którym chciałem wracać. Do najbliższego miałem 7 godzin czasu. Cóż pozostało… Jedziemy eksplorować okolicę dalej. Tym razem pojechałem w kierunku zachodnim, lecz silne porywy wiatru i niespecjalnie korzystnie wyglądające chmury na horyzoncie podpowiadały rozsądkowi by się za daleko od Krakowa nie oddalać. Przemierzając kolejne kilometry odkryłem Zalew na Piaskach, skorzystałem z promu przez Wisłę, czy odwiedziłem benedyktyński klasztor w Tyńcu. Kraków i okolice mają wiele do zaoferowania dla rowerzystów. Chyba tutaj jeszcze kiedyś zawitam na dłużej.