Słowo “korona” w ostatnim czasie nabrało smutnego i negatywnego znaczenia, a dla mnie w połączeniu z górami od zawsze ma ten sam wydźwięk. Lubię zdobywać “korony” rysowane elewacją przewyższeń. Korona Jeseników, Karkonoszy, Tatr. To wszystko już było, czas na bardziej ambitne cele. Gdy swego czasu Mike Cotty z kanału The Col Collective mianem “The Giants of Switzerland” określił trzy przełęcze: Nufenen Pass, San Gottardo Pass i Furka Pass pomyślałem sobie, przecież to jest zbyt proste. A tuż obok jest jeszcze Grimsel, dlaczego go nie zaliczyć? I taki był plan pierwotny, by zrobić 105 kilometrów i 3600 metrów elewacji.
Ale umysł mój zaczął kalkulować, że przecież 100 kilometrów to mało. A tuż obok jest jeszcze Susten Pass. Z jednej strony najłatwiejsza, z drugiej 30 kilometrów podjazdu to nie przelewki. Postanowiłem spróbować i zdobyć “Koronę Szwajcarii”. Bikepackingowo i self-supported – czyli tak jak lubię najbardziej. Utrudnieniem tej nieco ponad 170-kilometrowej trasy był fakt, że po drodze miałem zaledwie dwa sklepy w których mogłem uzupełnić kalorie – w Airolo i Innertkirchen.
Gdy świt wybudza Cię ze snu
– Oh my God, you are crazy! – te słowa usłyszałem od mojej gospodyni, gdy żegnałem się z nią przed 6:00 rano, wyruszając odhaczyć kolejne życiowe marzenie. Dopiero świtało, ale otulające dolinę mgliste obłoki zapowiadały, że będzie to dobry dzień. Dzień po który tak naprawdę przyjechałem do Szwajcarii.
Podjazd na przełęcz Nufenen trzyma od samego początku i nie puszcza niemal do końca. Wiedziałem o tym, dlatego postanowiłem zdobyć ją jako pierwszą. Równym, aczkolwiek nie męczącym tempem wznoszę się coraz wyżej i wyżej, co chwilę zatrzymując się i próbując złapać w kadrze góry skąpane we wschodzącym słońcu. To naprawdę wspaniały czas i aż dziw bierze, że nikogo poza mną tutaj nie ma. Nufenen zdobywam kilka minut po 8:00. Zatrzymuje się tylko na chwilę, by z torby wyciągnąć puchową kurtkę i grube rękawice. Tak, teraz Alpy mi pokazują, że wrzesień to nie przelewki. Lekki mróz łagodnie muska mój nos.
Krajobraz wokół spowity jest sporą ilością chmur, co dodaje tylko uroku i majestatu Alpom Lepontyńskim. Zjeżdżam w dół betonową drogą, co chwilę spoglądając to w lewo, to w prawo, by zachwycać się każdym widokiem i każdą chwilą. Zjazd do Airolo szybki nie jest, ale mija całkiem przyjemnie. Airolo znam już z moich wcześniejszych wizyt w Szwajcarii. Zatrzymuję się w jednym z dwóch sklepów na trasie uzupełniając zapasy kalorii, które muszą mi wystarczyć na trzy kolejne przełęcze.
Brukiem Tremoli
Spoglądam przed siebie, widząc magiczną Tremolę. Znów tu jestem! Znów mogę doświadczać tego cudownego widoku. Jest on niesamowity! Ta przez wiele wieków niedostępna przełęcz dzisiaj mijana jest przez setki rowerzystów. Co więcej, na swojej drodze nie spotykam tego dnia wcale “tradycyjnych” kolarzy, a przede wszystkim rowerowych turystów, sakwiarzy i bikepackerów. Czy to przypadek, czy raczej świetny sposób na poznawanie Szwajcarii z pozycji rowerowego siodełka? Odpowiedzcie sobie sami.
Powoli pokonuję kolejne serpentyny. W takich miejscach nie liczą się PR na Stravie. Chce się tu być jak najdłużej i doświadczać jak najwięcej. To przecież kwintesencja tego co nazywam kolarstwem. Jedni nazwą je romantycznym, inni hedonistycznym. Ale to przecież po prostu MOJE kolarstwo. Niepodrabialne i niezastąpione. Spoglądam na smartofon i widząc wiadomości od znajomych, odsyłam zdjęcie z podpisem “Pozdrawiam z najpiękniejszych miejsc na Ziemi”. Bo tak tu właśnie jest. Pięknie i cudownie. Mógłbym tu zostać, ale czas nagli, a przede mną wciąż trzy przełęcze.
Bonda na Furce nie spotkałem
Zjazd do Hospendal jak zwykle jest bardzo szybki. Tym razem nie szaleję i trzymam klamki zjeżdżając bezpiecznie. Objeżdżam rondo i udaję się na Furka Pass. Jeszcze kilka kilometrów przez dolinę pozwala się nieco zregenerować przed kolejną wspinaczką. Ale co tam podjazd! Mam w pamięci obrazy, jakie zarejestrowałem tutaj kilka lat wstecz. To jedno z tych miejsc, które pokochałeś od pierwszego zobaczenia. Bardziej zielonej trawy nie ma nigdzie indziej, ale to dopiero preludium tego co czekać będzie na samej przełęczy.
Po ten widok, ten zarejestrowany w swoim umyśle krajobraz tam jadę! Niezwykły, niesamowity. Zapierający dech w piersiach. Wiem, że znowu to powiem: “Ale tu pięknie!”. Najpierw jednak mam przed sobą 13 kilometrów i 890 metrów wspinaczki. Wchodzi całkiem swobodnie. Jakby to był dopiero poranek i nie południe. Jakby to był pierwszy podjazd tego dnia. Lecz patrzę na swój komputerek i on nie potrafi kłamać – 2200 metrów mam już w nogach.
Nie czuję tego wcale. Jadę przed siebie, jadę, bo wiem co mnie czeka już za chwilę. Ten zapamiętany w umyśle krajobraz napędza mnie i motywuje. Chcę go zobaczyć jak najszybciej. Furka nie jest już mi przecież nieznanym podjazdem. Wiem co będzie za chwilę. Wiem, że wcale nie będzie łatwo. Ale nie z takimi trudnościami sobie radziłem. Przecież w końcu po to tutaj przyjechałem.
Docieram na szczyt przełęczy, robię szybkie zdjęcie pod znakiem i jadę po mój obraz. Cudownych gór. Majestatycznych. Surowych i wspaniałych zarazem. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Wiem, że tak nie będzie. Muszę jechać dalej. Spoglądam na Lodowiec Rodanu, spoglądam na podjazd Grimsel na którym za chwilę się znajdę. Mówię sam do siebie: Jestem w raju, górskim raju. To Szwajcaria, którą kilka lat temu pokochałem i dlatego uwielbiam do niej wracać.
Czy pięć przełęczy na raz to już dużo?
Zjazd z Furki jest zimny i szybki, choć samochodów jak na wrzesień i środek tygodnia całkiem sporo. Odbijam na Grimsel, podjazd który w całej okazałości można podziwiać z Furki. Od tej strony jest on krótki, raptem kilka kilometrów, które mijają bardzo szybko. Przekraczając szczyt moim oczom ukazuje się surowy obraz granitowych skał. Otaczające jeziora będące systemem elektrowni wodnych wprawiają mnie znów w zachwyt. Wąskie ścieżki wąwozu ciągnące się w nieskończoność doprowadzają mnie do Innertkirchen. Jest 15:00.
Całkiem dobry czas, choć mam w nogach raptem 110 kilometrów. Od 6:00 rano. Przed sobą kolejnych 60. Dam radę? Czy Susten mnie wykończy? Milion myśli płynie mi przez głowę, łącznie z tymi by ten dzień już zakończyć. – Nie! Biru, przecież po to tu przyjechałeś! Zrobić Koronę. Koronę Szwajcarii. Ten wewnętrzny głos szybko rozwiewa wszelkie rozterki.
Ruszam. Nogi po długim zjeździe z Grimsel bolą już bardzo mocno, ale szybko się znów rozgrzeją. Tuż za Innertkirchen czeka na mnie pierwsza solidna wspinaczka. Na kilku kilometrach wspinam się ponad 400 metrów w górę, by następnie móc odetchnąć w dolinie. Odpocząć przed decydującym atakiem. Nie widzę serpentyn prowadzących na szczyt przełęczy Susten, ale wiem że one tam są. Ukryte w gęstwinie lasu. Pot cieknie po policzkach, spoglądam na bluzę, która po całym dniu walki jest już solidnie zasolona. Jest ciężko, a kolejne metry wydają się ciągnąć w nieskończoność. Zadaję sobie pytanie: Ile jeszcze? Nogi już nie chcą pracować, ale przecież nie mogę się poddać, będąc tuż pod szczytem. Dogania mnie Oliver.
– Cześć, skąd jedziesz.
– Dzisiaj? Zacząłem w Goms. I tak właśnie wjeżdżam na piątą przełęcz.
– Z tym bagażem? Zwariowałeś? Ile to waży?
– Jakieś 20 kilogramów.
– Zwariowałeś!
– To nie siedem jak u Ciebie.
– Dla mnie samo Susten to już wyzwanie.
Usiadłem mu na koło i tak wspólnie dojechaliśmy do szczytu przełęczy Susten. Mam to! Ucieszyłem się. Zrobiłem Koronę Szwajcarii. 150 kilometrów i ponad 5000 metrów wspinaczki. Najbardziej szalone wyzwanie w moim kolarskim życiu. I to bikepackingowo! Serce się raduje, ale przede mną jeszcze bardzo długi zjazd, po którym znów będzie czekać kilka kilometrów pod górę. Nie tak wymagającej, ale jakże bolesnej. Żegnam mojego towarzysza, który wraca do Innertkirchen i samotnie zmierzam w kierunku Wassen przez zacienioną dolinę.
Zjazd z Susten jest najszybszy tego dnia. 70 km/h nie stanowi żadnego problemu, mógłbym jechać nawet szybciej. W głowie świta nawet myśl, czy nie zaliczyć jeszcze Oberalppass i skończyć ten dzień z 6500 metrów elewacji na 200 kilometrach. Nie, to by było już przegięcie. Docieram do Göschenen, na stację kolejową. Tam spotykam Alaina, autora “A Swiss with a pulse”.
– Ty też na SUCH.bike?
– Nie, ja po Szwajcarii turystycznie. Choć wiem co to za wyścig, nawet zapisałem, ale zabrakło miejsc.
– O tak, limity Covidowe są u nas przestrzegane. A to gdzie dzisiaj byłeś?
– Właśnie zjechałem z Susten, wcześniej zaliczając Nufenen, San Gottardo, Furkę i Grimsel.
– Szaleniec! Z torbami? A skąd jesteś?
– Z Polski.
– Wy tam w Polsce to wszyscy tacy szaleni jesteście?
– Dlaczego?
– Znam taką dwójkę, Weronikę i Adama. Ludzie od szalonych pomysłów. Bywają tu u mnie czasami.
– Niemożliwe. Znasz Werkę i Adama. Ha!
– Powiedz, że też ich znasz.
– No pewnie!
Świat jest mały. A ten bikepackingowo-ultrakolarski w szczególności. Pociągiem wspólnie dotarliśmy do Airolo, gdzie Alain rozpoczął swój wyścig, a ja ruszyłem dalej w #MySwissTour.