– Czy masz marzenia? – ostatnio ktoś zadał mi to pytanie i szczerze mówiąc nie wiedziałem co mam mu odpowiedzieć. Że nie mam? Przecież każdy z nas je ma. Że nazywam je swoimi celami, kamieniami milowymi. Że pozwalają mi każdego dnia wstawać silniejszym. Marzenia definiowane przez typowego człowieka często odbiegają od definicji którą ja wykorzystuję. Większość z nas traktuje marzenia jako coś nierealnego, coś będącego poza zasięgiem i możliwościami. Stąpam twardo po ziemi, patrząc w przyszłość racjonalnie i realistycznie, dlatego moje marzenia są jednocześnie celami, które konsekwentnie staram się realizować.

Passo dello Stelvio jest jedną z najbardziej popularnych i najbardziej pożądanych przez kolarzy amatorów. Każdego dnia setki, ba, tysiące miłośników dwóch kółek wspinają się odliczając kolejne zakręty zbliżające ich do upragnionego celu. Ja na spełnienie marzenia o włoskiej Cima Coppi czekałem pięć lat. Ubiegłego lata, w ostatni dzień lipca, przy bezchmurnym niebie i bezwietrznej pogodzie osiągnąłem szczyt przełęczy, który stał się dla mnie początkiem czegoś nowego. Wówczas jeszcze nieśmiało w mojej głowie pojawiła się myśl o wyjechaniu na rowerze wyżej, znacznie wyżej.

Wielu pomysłom, które przetwarzał mój mózg brakowało wspólnego spójnika łączącego je w całość. Inspiracją stała się dla mnie Miłka Raulin i jej projekt „Siła marzeń”. Przez ostatnie lata i kolejne realizowane wyzwania zdałem sobie sprawę, że nasze życie jest zbyt krótkie i zbyt kruche, by przeżywać każdy jego dzień byle jak. Tak zrodził się pomysł Kolarskiej Korony Ziemi. Pomysł szalony z perspektywy większości czytających ten tekst. I szczerze Wam przyznam, że wielokrotnie sam o nim tak myślę. Do jego realizacji napędza mnie fakt, że jest to projekt będący deklaracją długoterminową – bez konkretnej daty realizacji. Projekt wymagający sporo determinacji, oraz ciężkiej i żmudnej pracy.

Pierwszym szczytem do zdobycia miał być znajdujący się w hiszpańskiej Sierra Nevada Pico de Veleta. Kilka ostatnich miesięcy poświęciłem przygotowując się do realizacji tego wyzwania. Zamierzałem pokonać trasę z Wrocławia do Hiszpanii na rowerze, przejeżdżając codziennie około 200 kilometrów. Wszystko, czego się podejmuję jest poprzedzone racjonalną oceną moich możliwości i predyspozycji. Wiedziałem, że to co sobie założyłem jest w moim zasięgu. Połączyłem dwa punkty, a system komputerowy sam wyznaczył trasę. Nie ingerowałem w nią – poza dołączeniem Mont Ventoux. Chciałem odkryć Europę bez wcześniejszego researchu, zdając się na los.

No to jadę

15 sierpnia, wraz z wschodzącym słońcem wyruszyłem by zmierzyć się ze swoimi marzeniami. Rześki poranek dodawał energii, dzięki czemu po czterech godzinach jazdy znalazłem się na granicy polsko-czeskiej. Teraz już nie ma odwrotu – pomyślałem – opuszczając ojczysty kraj. Zaczynam po mocno zatłoczonych, głównych czeskich drogach, co stanowczo nie jest komfortowe. Czesi 15 sierpnia nie świętują niczego, jest to dla nich normalny dzień pracy. Kolejne kilometry męczą, dlatego z radością zjechałem w końcu – zgodnie z przygotowanym śladem – na boczne drogi. Te, choć niekoniecznie równe, pozwoliły nieco odetchnąć.

Po kilkunastu godzinach od startu i ponad 270 kilometrach w nogach docieram do Pragi. Czeskiej stolicy jednak nie zwiedzam – to zamierzam uczynić dopiero następnego poranka. Skupiam się na poszukiwaniu noclegu. Po kilku nieudanych próbach znajduję hostel w którym spędzam pierwszą, krótką noc swojego wyzwania.

Po kilku godzinach snu, szybko zbieram swoje manatki, jem szybkie śniadanie i jadę zobaczyć Pragę. Być może to dziwne, ale jako miłośnik Czech i tamtejszych północnych pasm górskich w stolicy tego kraju jestem po raz pierwszy. Wjeżdżam na Starówkę, odwiedzam słynny most Karola, przejechałem po Hradczanach i ruszyłem w kierunku wyjazdu z miasta. Długi podjazd – choć niespecjalnie stromy i wymagający – ciągnął się w nieskończoność. Do tego z nieba zaczęło kropić i był to pierwszy sygnał tego, co miało nastąpić kilka godzin później.

Deszczowa piosenka

W zasadzie od samego wyjazdu z Pragi towarzyszyły mi już mokre drogi, przez co trzeba było zwiększyć koncentrację i czujność. Przelotny deszcz nie jest na tyle silny, by móc mnie zatrzymać. Aż do okolic Pilzna. Widzę przed sobą ciemny pas chmur, ewidentnie burzowych, przed którymi nie ma ucieczki. Cisnę, ile sił w nogach, by zdążyć przed kulminacyjną ulewą dotrzeć do jakiejkolwiek miejscowości. W końcu zaczyna intensywnie padać, a ja chowam się w typowej czeskiej „Zastavce”, spędzając tam kolejne dwie godziny.

Gdy przestało już intensywnie padać, ruszam na południe, chcąc przed zachodem słońca wydostać się przynajmniej z Czech. Już wiem, że kemping obrany rano za cel jest już poza moim zasięgiem. Najpewniej noc zastanie mnie, gdy będę przemierzał park narodowy, a to determinuje poszukiwanie kolejnego noclegu. W Nyrsku robię obfite zakupy pozbywając się wszystkich koron i ruszam w kierunku granicznej przełęczy. Po kilkudziesięciu minutach wspinaczki żegnam Czechy łykiem Kofoli i udaję się do uzdrowiskowej miejscowości Lam, gdzie spędzam kolejną noc.

Po obfitym śniadaniu na którym nie żałuję sobie niczego, ruszam walczyć z kolejnymi sztywnymi podjazdami północnej Bawarii. A tych nie brakuje. Komoot – w którym stworzyłem ślad, zadbał o to bym się nie nudził. Już po kilkunastu kilometrach od startu czekał na mnie sztywny kilometr z nachyleniem zbliżającym się do 20%. Podjechanie go w normalnych warunkach jest już nie lada sztuką, a co dopiero mając 20 kg obciążenia pod siodełkiem…

Mleko się wylało

Kilkadziesiąt kilometrów później docieram do Dunaju, którego brzeg będzie mi towarzyszył przez najbliższe dwa dni. Idealne asfalty usypiają moją koncentrację. Po 15:00 znów zaczyna przelotnie padać. Mokre drogi i panująca szarówka sprawiają, że nie dostrzegam rozbitego szkła. Wjeżdżam z impetem, a jeden z elementów wbija się w tylną oponę. Mleko tryska jak zwariowane, a ja po kilkudziesięciu sekundach wiem już, że to koniec bezdętkowego komfortu jazdy – przynajmniej dla tylnej opony. Dziura jest zbyt duża, by biały płyn był w stanie ją załatać. Demontaż, czyszczenie opony i nałożenie dętki zajmują mi bez mała kilkadziesiąt minut.

Słońce powoli chowa się za widnokręgiem, zmuszając mnie do włączenia lampek. Kilkanaście kilometrów dalej odnajduję camping na który zamierzam się udać, ustawiam adres w systemie map Google i zdaję się na elektronicznego przewodnika. Nie wiem jednak, że ten będzie mnie prowadził środkiem lasu i przez tamę… na którą był zakaz wstępu. Zdeterminowany jak najszybszym rozbiciem obozu, ignoruję go i po kilkunastu minutach walki z błotem, piaskami i kałużami docieram do celu. Szybko rozbijam namiot i kładę się spać. Następnego dnia zamierzam rozpocząć wcześnie. Bardzo wcześnie.

Udostępnij

O autorze

Jeździmy na rowerach i poznajemy piękne miejsca. Tutaj je opisujemy i zachęcamy do wypraw małych i dużych.