„Anonimowy kolarz” to książka, która wzbudziła moje zainteresowanie jeszcze przed swoją premierą. Ta tytułowa tajemniczość autora sugerowała, że odkryje on sporo niuansów o których zwykły, szary kibic nie ma pojęcia. Czy taka właśnie jest ta książka? Nie będę Was trzymał w niepewności. Odpowiedź brzmi: nie. Przez blisko 300 stron nie dowiedziałem się niczego więcej, niż do tej pory wiedziałem. A przecież wcale nie jestem zagorzałym fanem śledzącym każdą kolarską plotkę i każde zawody.
Powiem wprost: czuję spore rozczarowanie i zawód. Nie tego oczekiwałem. Nie tego się spodziewałem. Tak naprawdę „anonimowość” autora pozwala mu na wyrażanie zdania o osobach i instytucjach, na które pod swoim nazwiskiem nie miałby odwagi. I mogłoby sprawić, że jego kolarska kariera, czy może bardziej szacunek i opinia – bo w trakcie lektury można wywnioskować, że jest bliżej niż dalej emerytury – mogłyby zostać mocno zachwiane. Mówiąc dosadnie i wprost – anonimowy kolarz uważa, że „nie sra się do własnego gniazda” i w jego poczuciu słowami w tej książce właśnie to robi. Ale czy na pewno? Nie ma tu żadnych „smaczków”, kontrowersji i kwestii które mogłyby wzbudzić ciekawość i zainteresowanie.
Owszem, dostajemy opowieść o zawodowym kolarstwie i o tym, że nie zawsze jest tak piękne jak na ekranie telewizora. O tym, że to ciężka praca, zdecydowanie trudniejsza niż 40 godzin spędzonych przed ekranem komputera. I z tej perspektywy jest to opowieść ciekawa. Opowieść, która pokrywa się z dotychczas zdobytą wiedzą, rozmowami z innymi kolarzami, spoglądaniem na World Tour od środka. Jest napisana językiem łatwym i przyjemnym, dzięki czemu czyta się ją dość szybko.
Tak naprawdę uważny kibic wie o każdej poruszanej kwestii z doniesień medialnych. Temat sprzętu jest wałkowany każdego roku przy poważniejszym wypadku, czy kraksie. Nie trzeba być ekspertem, by stwierdzić że przyczepność większości gum włoskiej Vittorii pozostawia wiele do życzenia. Nie każde rozwiązanie jest też dobre, o czym przekonał się choćby na początku ubiegłego sezonu Mathieu van der Poul, który stracił szanse na dobre miejsce przez wadliwą kierownicę. Oczywiste też jest, że nie każdy lubi wszystko z czym musi jeździć. Przecież nie raz na wyścigach mogliśmy zobaczyć jak kolarze rzucali rowerami w złości i frustracji.
Tematem, który wzbudził w mojej głowie dużo kontrowersji jest doping, poruszany przez autora dość często. Z lektury dowiadujemy się, że autor ścigał się w czasach najbardziej mrocznych dla kolarstwa, gdy EPO i inne środki dopingujące były codziennością. Elementem, który wyrównywał szanse, a nie jakkolwiek wspomagał. Anonimowy kolarz twierdzi przy tym że nie brał w tym udziału przez co ciężko było mu się przebić do czołówki. To wydarzyło się dopiero później.
Jednocześnie przytacza głośne sprawy z ostatnich lat dotyczące Bradleya Wigginsa czy Christophera Froome’a. Z jednej strony uważa, że dzisiejsze kolarstwo jest „czyste”, a z drugiej sugeruje że „marginal gains” jakie swego czasu mocno rozgłaszało Sky (obecnie Ineos Grenadiers) to ściema mająca przykryć naciąganie do granic możliwości przepisów i stosowanie takich a nie innych leków przez kolarzy. W moim odczuciu chce przekazać, że wciąż zespoły szukają sposobów by wygrywać, niekoniecznie tylko formą sportową.
Jeszcze jednym elementem, który wzbudził moje (i nie tylko moje) kontrowersje jest ciągłe porównywanie obecnego kolarstwa do „czasów minionych”. Anonimowy kolarz twierdzi, że dzisiaj kolarze są bardziej mnichami z klasztoru nie mającymi luzu ani wolności, co ich zabija. I że kiedyś było inaczej, „lepiej”. Bo po wyścigu nikt nie nakrzyczał za nadprogramowe piwo, czy niezrealizowany trening. Ale czy tak na pewno jest?
Anonimowy kolarz nie zrobił na mnie większego wrażenia. Książkę przeczytałem szybko i nawet dość przyjemnie. Jest to pozycja, którą przeczytać można, ale jeśli tego nie zrobicie to tak naprawdę nic nie stracicie. Na rynku jest wiele ciekawszych propozycji traktujących o kolarstwie.