Zastanawiałem się czy biografia kogoś takiego jak Tomasz „Loco” Marczyński może być ciekawa. Co może przekazać mi, amatorowi gość którego nazwisko było raczej wymieniane w drugim czy trzecim szeregu i nie zmieniło się to nawet po dwóch zwycięstwach na Vuelta a Espana. I co? Okazało się, że biografia Mańka, to nie tylko ciekawa historia, ale także wspomnienia. Moje wspomnienia, które dzięki tej książce odżyły.
Zdaję sobie doskonale sprawę, że pozycja ta nie zdobędzie większej popularności i nie będzie przekładana na wiele języków. Ale może to i dobrze. Dla mnie jednak na półce wśród innych biografii zajmie szczególne miejsce. I wcale nie dlatego, że jest inna od większości biografii (o tej „inności” jeszcze będzie później). A dlatego, że przywołała wiele wspomnień, chwil, które miały dla mojego rowerowania, spełniania kolarskich duże znaczenie.
Pamiętam jak dzisiaj Mistrzostwa Polski w Sobótce, gdy Tomek zdobywał mistrzostwo Polski. Być może pod Ślężą był ktoś kto przewidział taki przebieg wydarzeń. Wówczas zdecydowana większość obserwatorów zastanawiała się czy Michał Kwiatkowski – ówczesny mistrz świata z Ponferrady – zdoła coś ugrać w starciu z potężnym orężem CCC Polkowice, które wystawiło ponad 20 swoich zawodników. Do tego jeszcze ActiveJet. A może Rafał Majka coś ugra? Tak właśnie wtedy to rozkminialiśmy, nie mając ani przez moment w głowie nazwiska Tomasza Marczyńskiego jako tego, który dotrze do mety pierwszy.
Ja sam przeżywałem mocno jeszcze dzień wcześniejszy, gdy miałem przyjemność po raz pierwszy jechać z Kwiato i to sam na sam. Każdy, kto ze mną się spotyka na rowerze, a w szczególności w okolicach Sobótki musi wysłuchać dyżurnej anegdotki, kiedy to biłem swój PR na Tąpadła, a Michał Kwiatkowski kręcił wokół mnie kółka.
Wróćmy do niedzielnego wyścigu o tytuł mistrza Polski. Dodam, że dość długiego wyścigu który był rozgrywany na znanej rundzie Ślężańskiego Mnicha. Przyszło mi do głowy, że skoro kolarze mają do przejechania 17 czy 18 rund, to czemu nie mogę ja przejść tej rundy raz. Na pieszo. Z aparatem. Bo gdy dzisiaj wielu z Was dziwi się widząc mnie zamiast trzymającego dolny chwyt baranka z obiektywem 300 mm, to spieszę donieść że aparat był długo przed rowerem. A tamte mistrzostwa Polski w Sobótce, pierwszą poważną imprezą kolarską, którą fotografowałem.
Z całego wyścigu najlepsze kadry wpadły na mecie, podczas finiszu i rozdania nagród. Finiszu wygranego przez Tomasza Marczyńskiego. Mańka. Loco. Spójrzcie poniżej na radość i silne emocje. Nikt z CCC, nie Michał Kwiatkowski, a Tomasz Marczyński wygrał najważniejszy wyścig roku i to reprezentując drużynę, której nazwy wielu nie potrafiło powtórzyć.
Muszę się jednak do czegoś przyczepić. W książce Loco finiszowy podjazd został określony mianem „sztywnego”. Nie mogę się z tym zgodzić. Ulicę Świętej Anny w Sobótce podjeżdżałem setki, jak nie tysiące razy, także w czasie wyścigu i ani przez moment nie jest on sztywny. Jest za to wredny. Bardzo. Bo gdy za mocno zaczniesz finisz, to możesz nie wytrzymać i jak to w slangu kolarskim się mawia strzelić (swoją drogą podręczny słowniczek kolarskiego języka także znajdziecie w książce). Loco nie strzelił, dojechał do mety jako pierwszy.
Hiszpania i Andaluzja. Wiele stron książki Tomasz Marczyński poświęca Sierra Nevada i Grenadzie, która dzisiaj stała się jego kolejnym domem. Dla mnie te miejsca, a dokładniej szczyt Pico de Veleta stał się finiszem najważniejszej przygody życia. Przygody, która udowodniła mi że chcieć to móc. Jeśli chcesz poczytać o tamtych chwilach więcej to odsyłam Ciebie tutaj. Bo dzisiejszy tekst jest o Loco. Czyli Tomaszu Marczyńskim.
Długo zapamiętam ten moment, gdy trzy dni przed moim finiszem spotkałem Tomka w Cullera przed startem etapu Vuelta a Espana. Mimo, że otoczony był sporą grupką fanów, dostrzegł mnie z rowerem Ridley’a objuczonym bikepackingowymi torbami, pytając skąd jadę i jaki jest mój cel. Gdy odpowiedziałem: z Wrocławia, na Pico de Veleta zobaczyłem na jego twarzy zdumienie i radość. Radość, którą zrozumiałem te trzy dni później, tuż po opuszczeniu Grenady, gdy zacząłem się wspinać na najwyżej położoną drogę w Europie.
Plując sobie w brodę za wybór tej a nie innej trasy, która okazała się najtrudniejszą wersją wjazdu na Veletę (i na której mam wciąż KOM’a!), co raz mijałem wypisane na asfalcie „Tommasito Vamos Conjo”. Zrozumiałem, że Sierra Nevada i okolice są dla Tomka miejscem szczególnym, w którym nie dość że świetnie się jeździ, to jeszcze ma się uznanie i nieustający doping lokalnej społeczności.
Wróćmy do książki. Na swój sposób wyjątkowej. Dlaczego? Bo nie jest napisana – jak większość biografii w pierwszoosobowej narracji. Owszem, ona istnieje, ale najsilniej odczuwa się trzecią osobę, która stoi z boku i komentuje życie Loco ze swojej perspektywy. Duża ilość nieoczywistych metafor, porównań, przywoływania różnych z pozoru nie mających żadnego wpływu na życie Marczyńskiego wydarzeń, dodaje tej książce kolorytu.
Ważną, jeśli nie najważniejszą częścią są także wspomnienia innych osób. Bliskich, znajomych, czy nawet nauczycieli ze szkoły. Wielopłaszczyznowość dodaje tej książce nieporównywalnej wartości. Czymś wyjątkowym jest interaktywność tej biografii. Bo np. czytając o zwycięstwach na Vuelcie jednym kliknięciem, odczytując link zapisany w dołączonym obok kodzie QR możecie nie tylko sobie wyobrazić, ale faktycznie zobaczyć i przeżyć tamte zwycięstwa.
LOCO Tomasza Marczyńskiego to historia człowieka spełnionego. Po prostu. Człowieka, który swoją determinacją, uporem i walką z wieloma przeciwnościami osiągnął w swojej karierze sportowej naprawdę wiele. To opowieść nie tylko o życiu sportowca, choć mam wrażenie w porównaniu z innymi pozycjami, że o tym życiu jest naprawdę niewiele. To historia gościa, który swoje marzenia zaczął realizować, mając przy tym mnóstwo osobistej satysfakcji.
Tak, jak Tomasz Marczyński jest postacią nietuzinkową, tak nietuzinkowa jest ta książka. Spoglądam na półkę z książkami, gdzie leżą biografie innych kolarskich mistrzów: Eddy Merckx’a, Ryszarda Szurkowskiego, Petera Sagana, czy Czesława Langa. Czy kiedyś do nich wrócę? Być może tak, ale na pewno wiem że do książki LOCO wrócę na pewno!