Zawsze mówiliśmy, że jazda pod dachem to nie jazda. Bo rower to przecież wiatr we włosach, zapach lasu i ten moment, gdy błoto z pierwszej kałuży trafia prosto na okulary. Rower to przestrzeń. Cisza w górach. Szum opon na szutrze. A nie cztery ściany i wentylator z IKEI.
Więc kiedy ktoś mówił o „trenażerach”, mieliśmy przed oczami coś pomiędzy orbitrekiem a narzędziem tortur z laboratorium NASA. Po co się męczyć w domu, skoro można wyjść na dwór?
I wtedy odezwał się ThinkRider.
„Chcemy, żebyście spróbowali modelu XX PRO. Może zmienicie zdanie o jeździe w pomieszczeniu.”
No cóż, lubimy wyzwania. A jeszcze bardziej lubimy sprzęty, które coś obiecują. Więc po chwili wahania powiedzieliśmy: dobra, sprawdzimy.
Spis treści
Pierwsze wrażenia — czyli „z czym to się je
Trenażer ThinkRider XX PRO to kawał sprzętu. Nie jest przesadnie wielki, ale do lekkich nie należy. Ma solidną, metalową konstrukcję (choć obudowa jest plastikowa), wbudowany napęd i design, który przypomina połączenie statku kosmicznego z odkurzaczem klasy premium. W zestawie znajdziemy pełen pakiet adapterów – praktycznie do wszystkich popularnych osi: 130/135 mm quick release, 142 mm i 148 mm thru-axle. Czyli niezależnie od tego, czy jeździsz na gravelu, szosie, czy MTB — powinno pasować.
W naszym przypadku na gravelach montaż okazał się prosty, ponieważ adapter 12×142 był już w środku, ale nie do końca było to „plug & play” – ponieważ trzeba mieć klucz do kasety. Bez tego ani rusz. Gdy już rower wylądował na trenażerze, całość zrobiła wrażenie bardzo stabilnej i solidnej.
Urządzenie ma uchwyt do przenoszenia, co doceniliśmy przy wyciąganiu go z pudełka, choć nie jest to coś, co chcesz nosić na dłuższe dystanse. Nie składa się tak kompaktowo jak np. Elite Suito czy nowy trenażer z Decathlona, więc w małych mieszkaniach zajmie trochę miejsca. My znaleźliśmy mu stały kąt obok biurka — wygląda tam całkiem dumnie.




Co kryje się w środku — czyli trochę techniki
ThinkRider XX PRO to inteligentny trenażer typu direct drive, który według producenta oferuje:
– moc maksymalną 2500 W,
– symulację nachylenia do 20%,
– dokładność pomiaru mocy ±1%,
– połączenie przez Bluetooth FTMS i ANT+,
– kompatybilność z popularnymi aplikacjami (Zwift, MyWhoosh, TrainerRoad, Rouvy, Wahoo SYSTM, itp.),
– wagę około 17 kg.
W praktyce to oznacza, że urządzenie jest w stanie wygenerować opór, przy którym nawet sprinterzy znajdą coś dla siebie. My maksymalnie „wykręciliśmy” 900 W, więc zapas mocy jest ogromny — aż za duży, jak na nasze potrzeby.
Zasilanie jest klasyczne – przez przewód zasilający (na szczęście wystarczająco długi). Trenażer ma własne wentylatory chłodzące, które działają cicho, a przy dłuższych treningach włącza się automatycznie chłodzenie silnika. Dodatkowo używamy swojego wiatraka i otwartego okna, bo wiadomo – w mieszkaniu para z kółek to niekoniecznie klimat, którego chce się na co dzień.
Konfiguracja i pierwsze połączenie
Połączenie z aplikacją okazało się banalnie proste. My korzystamy z MyWhoosh – darmowej alternatywy dla Zwifta. Wystarczyło uruchomić aplikację, włączyć trenażer, sparować przez Bluetooth FTMS i gotowe. Warto jednak wiedzieć o jednej rzeczy. Jeśli trenujecie we dwójkę i macie dwa urządzenia (np. tablety), to przed przełączeniem trzeba ręcznie rozłączyć trenażer z tym nieużywanym. W przeciwnym razie ThinkRider potrafi „pamiętać” poprzednie połączenie i nie chce się z niego odpiąć. Z innymi aplikacjami – według opinii użytkowników – trenażer działa bez problemu, choć nie współpracuje z systemem Zwift COG. Dla większości osób to nie będzie kłopot, ale warto o tym wiedzieć.
Tryb ERG – czyli trenażer, który myśli za ciebie
Dla niewtajemniczonych: tryb ERG (Ergometer) to tryb, w którym trenażer sam dopasowuje opór tak, by utrzymać zadany poziom mocy.
Jeśli trening mówi „jedź 200 W”, to możesz pedałować szybciej lub wolniej – ThinkRider i tak dostosuje opór, żeby na ekranie było równe 200.
W praktyce działa to dobrze. Trenażer płynnie reaguje na zmiany i trzyma moc z zaskakującą dokładnością. Czasem jednak – zwłaszcza przy dłuższych, jednostajnych fragmentach – pojawia się drobny „luz”. To takie uczucie, jakby napęd na moment się rozprężył i po sekundzie wrócił do normy. W ciągu miesiąca intensywnej jazdy zdarzyło się to dwa razy, więc nie jest to coś, co psuje trening, ale w recenzji szczerość obowiązkowa.
Podjazdy i realizm jazdy
Tutaj było najwięcej emocji. Przy pierwszych podjazdach mieliśmy wrażenie, że pedałujemy po schodach. Każdy obrót korby był jak kolejny stopień. Brakowało tej płynności, którą znamy z jazdy w terenie. Inni użytkownicy – zarówno na MyWhoosh, jak i Zwifcie – wspominają o podobnych odczuciach.
Po kilku tygodniach adaptacji to wrażenie niemal całkowicie zniknęło. Możliwe, że to kwestia przyzwyczajenia mięśni i techniki pedałowania. W końcu jazda na trenażerze to trochę inna biomechanika niż na drodze – nie ma mikrodrgań, ruchu bocznego, ani lekkiego „bujnięcia” roweru przy mocniejszym depnięciu. W sumie? Po miesiącu przestaliśmy to zauważać.
Stabilność i komfort
Tutaj ThinkRider zasługuje na plus. Nawet przy mocnym sprintowaniu (u nas do 900 W) sprzęt stoi stabilnie jak skała. Nic się nie przesuwa, nie buja.
Głośność? Jest słyszalny, dość głośny, ale nie uciążliwy (przynajmniej jeszcze sąsiedzi nie zapukali do drzwi). Można normalnie rozmawiać, słuchać muzyki, a nawet oglądać serial bez słuchawek, choć nieco głośniej niż zwykle. Szum przypomina raczej suszarkę ustawioną na połowę mocy niż startujący samolot. A że samoloty nad głową latają koło nas dość często, to wiemy co mówimy.

Codzienne użytkowanie
Po miesiącu intensywnego użytkowania wiemy jedno – ThinkRider XX PRO to sprzęt, który wymaga swojego miejsca. Nie jest to urządzenie, które po treningu wsadzisz pod łóżko. W naszym mieszkaniu znalazł swój stały kąt i już tam zostanie – coś jak rowerowy mebel.
Nieco szkoda, że nie składa się bardziej kompaktowo, ale rozumiemy kompromis – sztywność i stabilność muszą skądś się brać. Jeśli chodzi o ergonomię, to doceniamy: uchwyt do przenoszenia, stabilne nogi z regulacją, bardzo prostą obsługę (zero przycisków, po prostu włączasz i działa).
A jak to się ma do… realnej jazdy?
To pytanie, które dostajemy najczęściej: czy to zastępuje jazdę na zewnątrz?
Odpowiedź jest prosta: nie. Ale… może ją uzupełnić.
ThinkRider XX PRO świetnie sprawdza się wtedy, gdy za oknem leje, śnieży, albo gdy dzień kończy się zanim zdążysz wsiąść na rower. Zamiast odpuścić – po prostu wchodzisz na trenażer i robisz trening. Bez pakowania, bez oświetlenia, bez obawy o kierowców.
To też idealne rozwiązanie dla osób, które chcą trzymać formę w zimie. Godzina jazdy w trybie ERG naprawdę potrafi dać w kość. A aplikacje, choć nie zastąpią zapachu lasu, robią swoje – wciągają.
Czy zmieniliśmy zdanie o jeździe pod dachem? Nie do końca. Nadal wolimy szuter, wiatr i błoto. Ale przyznajemy – kiedy pogoda nie pozwala, ThinkRider XX PRO to bardzo dobra alternatywa.
Co mówią inni
Sprawdziliśmy opinie innych użytkowników w różnych miejscach:
– Większość chwali dokładność pomiarów mocy i stabilność urządzenia.
– Wiele osób wspomina o realistycznym odczuciu oporu, choć część narzeka na wspomniane „schodki” przy podjazdach.
– Niektórzy zgłaszają problemy z połączeniem Bluetooth przy użyciu kilku urządzeń naraz – dokładnie to, co zauważyliśmy my.
– Wielkim plusem jest też stosunek ceny do możliwości – w okolicach 3100–3300 zł trudno znaleźć trenażer z takimi parametrami.
Podsumowanie
Zalety:
– Solidna, stabilna konstrukcja
– Prosty montaż i instalacja
– Kompatybilność z większością osi i aplikacji
– Dokładny tryb ERG
– Maksymalna moc 2800 W i duży zapas
– Wbudowane chłodzenie silnika
– Dobra relacja ceny do jakości
Wady:
– Nie składa się kompaktowo
– Potrzebny klucz do kasety
– Brak wsparcia dla Zwift COG
– Sporadyczne „luzowanie” napięcia
Nasza puenta
Czy zmieniliśmy zdanie o jeździe pod dachem? Nie. Nadal wolimy wiatr we włosach. Ale dzięki ThinkRiderowi wiemy jedno — nudę można też pokonać pedałując w czterech ścianach.
Urządzenia otrzymaliśmy od Thinkrider w zamian za recenzję, jednak producent nie ingerował w jej treść.

