Ta cisza stała się nieznośnie niepokojąca. Blask gwiazd rozpościerający się nad głową zdawał się sygnalizować, że coś tu nie gra. Wyostrzam swoje zmysły, nasłuchując i próbując cokolwiek zobaczyć w ciemności otaczającej nocy.  Z lewej strony ciągnące się w nieskończoność pola kukurydzy, z prawej pojedyncze domostwa, których otwarte bramy wzmagają moją czujność. Mówię sobie w głębi duszy, tym razem nie dam się zaskoczyć. Uprzedzę Was.

Patrzę to w prawo, to w lewo i nagle pojawia się on. Stoi pod drzewem dumnie wyprostowany, tak jakby wiedział doskonale, że się zjawię. Stoi gotowy do walki. Wie, że ma przewagę sił witalnych i fizycznych. Wymieniamy się spojrzeniami, by po chwili ruszyć ostro do przodu. 30, 40, 50 kilometrów na godzinę. Mijają kolejne dziesiątki metrów, a on wciąż przy mnie. Trafiłem na mocnego zawodnika, który nie zamierza łatwo odpuścić, nie podda się bez walki. Nie zważam na dziury pod kołami, na ciemność, prę do przodu, byle być tych kilka metrów przed nim.

Zaczynam opadać z sił, moje nogi stają się coraz bardziej bezwładne, ćwiczenie interwałów o 4:00 nad ranem niekoniecznie jest tym, co chciałbym w tej chwili robić. On wręcz przeciwnie, wygląda na rześkiego i gotowego do najważniejszego ataku. Rozpaczliwie szukam fortelu, próbuję podstępem go zatrzymać. Wyciągam niedojedzoną paczkę żelek i rzucam w jego kierunku.

Bingo! Odpuścił. Połasił się skubany na słodycze. Znów wygrałem, jak i kilkanaście razy wcześniej, choć tym razem miałem godnego przeciwnika. Wcześniej próbowały się ze mną małe kundle i bezrasowe mieszańce, które prędzej czy później plątały się pod swoimi nogami. Ten śnieżnobiały pasterski akbash walczył i być może by wygrał, gdyby nie moje niekoniecznie uczciwe zagranie. On został z kolorowymi, gumowanymi przysmakami, a ja mogłem podążać dalej. W stronę Tatr.

Choć czuję, że te zmagania kosztowały mnie sporo sił. Nie tyle fizycznych, bo przecież do rozbujania roweru powyżej 50 km/h moc pod nogą mam, ale psychicznych. Czuję, jak zmęczona głowa próbuje wymusić na mnie przerwę. Koniecznie tu i teraz. Nie mogę sobie na to pozwolić. Toczę z moim mózgiem wewnętrzne negocjacje. „To może dojedźmy chociaż do Skierniewic? Tam, w restauracji się przynajmniej położymy?” Trudne są takie dyskusje, gdy rozum mówi „odpuść”, serce dopowiada „nie musisz”, rozsądek sugeruje by się zatrzymać, a Ty i tak jedziesz dalej. Tylko, że to „jedziesz dalej” staje się coraz trudniejsze.

Patrzysz na mapę z śladem którą pokazuje Twój komputerek i zadajesz sobie kolejny raz pytania „po co?” „dlaczego?”, doskonale wiedząc że nie ma na nie żadnej logicznej odpowiedzi. Bo takie spontaniczne decyzje, jak ta o udziale w Maratonie Północ-Południe nigdy nie będą miały sensownego uzasadnienia. To część życia jakie sobie wybrałeś. Po prostu wsiadasz na rower i jedziesz. Choć wiesz dokąd zmierzasz, to nie cel jest drogą. Droga jest celem. Czasami łatwa i przyjemna, czasami dziurawa jak ser w ukochanej Szwajcarii, lecz zdecydowanie częściej pofaudowana, biegnąca bardziej w górę, niż w dół.

Droga, po której wspinasz się mozolnie by dostrzec i docenić piękno tego co na dole. Droga, której szaleńcze zjazdy wyzwalają potężną dawkę adrenaliny. I tak w kółko. I znowu. Zupełnie, jak w życiu. Przeklinasz pod nosem na zmianę wyzwalając kolejne pokłady endorfin. Ta huśtawka nastrojów tak naprawdę pcha do przodu, bo paradoksalnie im trudniej, tym jest łatwiej. Nie będę Wam ściemniał. Wyruszając z Helu sądziłem, że MPP zrobię szybciej, łatwiej, przyjemniej. Że wrócę do domu i zacznę się pakować na kolejną bikepackingową przygodę, którą zbyt ambitnie zaplanowałem tuż po powrocie z Tatr.

Mniej więcej przez 400 kilometrów swój pomysł na pokonanie trasy z Helu na Głodówkę realizowałem. Za Władysławowem zabrałem się z czołówką w odjazd. Jazda w czołowym wietrze 50 km/h sprawiła, że peleton dość szybko i łatwo się porwał i w końcu zostało kilka osób, w tym ja. Tempo Pawła Pieczki i Witolda Kania (czyli tych, którzy byli najszybsi w tym maratonie) było jednak zabójcze i po 10 kilometrach uznałem, że desperackie trzymanie ich koła nie ma najmniejszego sensu. Strzeliłem, czekając na kolejne grupy. Z żadną z nich nie zabawiłem dłużej niż kilka kilometrów. Albo byli zwyczajnie zbyt silni, albo ich tempo było szarpane, co niespecjalnie mi pasowało.

Po około 80 kilometrach zdecydowałem, że jadę sam w klasycznej formule self-supported. No – może nie do końca klasycznej – bo skorzystałem z dwóch spontanicznych punktów żywieniowych. Ale były one dostępne dla każdego z uczestników (taką mam przynajmniej nadzieję). Jechałem na czas netto 40 godzin. Dlaczego? Bo go widziałem na ekranie Wahoo  A tak naprawdę, przed wyścigiem wyestymowałem sobie na bazie wcześniejszych przejazdów, że prędkość średnia jaka jest w moim zasięgu to 25 km/h, zaś czas przerw nie powinien przekroczyć 4-5 godzin. Dzięki swoim wyliczeniom, naiwnie sądziłem że uda mi się zdążyć dotrzeć na Głodówkę przed wschodem słońca.

Swój plan realizowałem do Sierpca (410 km) i punktu żywieniowego który zorganizowali tam kolarze miejscowego klubu pod aprobatą burmistrza. Na tamten moment miałem nieco ponad godzinę postojów i średnią ponad 27 km/h – czyli zgodnie z prognozami. Nie spodziewałem się jednak, że dalsza część nocy da tak mocno w kość. Po pierwsze, ponadnormatywnie chciało mi się pić. Nie spodziewałem się tego i przed Skierniewicami dłuższy fragment musiałem pokonywać z pustymi bidonami. Po drugie, psy. Owszem, nie raz nie dwa zdarzało mi się gonienie przez mniejsze czy większe burki, ale takiego challengu, jak po wjechaniu do województwa łódzkiego nie przeżyłem nigdy.

Co najmniej kilkanaście interwałów z prędkością przekraczającą nawet 50 km/h, by groźne i agresywne – nie tylko kundle, ale i wilczury czy owczarki – pozostawić za sobą. Ten fragment dość mocno mnie wyczerpał, nie tyle fizycznie, co psychicznie. W Skierniewicach, gdzie zrobiłem bardzo długą przerwę wiedziałem, że mój analityczny model właśnie legł w gruzach. Kilkanaście minut drzemki, dość pokaźne śniadanie i duża kawa pomogły, ale tylko na chwilę. Ruszyłem w dalszą drogę, ale byłem w stanie osiągnąć wcześniejszej płynności. Szarpałem tempo, jadąc kilka kilometrów w okolicach 30 km/h, by nagle zwolnić o 10 km/h i tak w kółko.

Przekraczając granicę województwa świętokrzyskiego, miałem nawet myśl, by znaleźć kwaterę, przespać największy upał i wyruszyć w dalszą drogę po południu. Nie chciałem w środku dnia zatrzymywać się na odpoczynek w polu, przy dość ruchliwych ulicach, jakimi jechaliśmy. Koniec końców, wybrałem półśrodek, jaki mi podsunął Tomek – przystanek i kilkunastominutowe zamknięcie oczu. To nawet nie były drzemki, ale okazały się dość skuteczne, bo pozwoliły zmęczonemu umysłowi na przekazanie neuronów do nóg, by te znów zaczęły podawać.

Grzejące słońce, podmuchy zachodniego wiatru i spory ruch na drodze w okolicach Gór Świętokrzyskich dały mi się dość mocno we znaki. Tak naprawdę, niedzielne kilometry wykończyły mnie zdecydowanie bardziej psychicznie, niż fizycznie. Nogi wprawdzie świeże nie były, ale bez problemu potrafiły kręcić w okolicach założonych 25 km/h. Głowa zaś potrzebowała coraz częściej przerw. Wiedziałem, że nie obędzie się bez pauzy na sen, taki prawdziwy sen. Wiedziałem też, że chcę prawdziwego łóżka. Chociaż na chwilę.

Szczęśliwie się złożyło, że przy wyznaczonej trasie znalazł się mały hotelik. Na podobny pomysł wpadło kilku innych uczestników, którzy dotarli do niego wcześniej. Było chwilę po 20:00, zamierzali ruszać po północy. Pomyślałem, że mógłbym się z nimi zabrać, choćby dlatego żeby nie przeżywać kolejny raz samotnie podobnych przygód jak noc wcześniej w łódzkim.

Gdy się przebudziłem od razu pomyślałem, że coś jest nie tak. Spoglądam na telefon, który wyświetla godzinę 03:47. Niemożliwe! Budzik nie zadzwonił? A może go nie słyszałem? To już nieistotne. Śmieję się głośno sam do siebie, ubieram się i zbieram do dalszej jazdy. Szansa na satysfakcjonujący mnie czas brutto została pogrzebana. No, ale cóż… Czas i tak by minął. Mam przynajmniej nadzieję, że czekają mnie satysfakcjonujące, górskie widoki. Spoglądam na Wahoo i szybko kalkuluję.

Mam przed sobą 225 kilometrów i 9 godzin 24 minuty, by zmieścić się w zakładanych 40 godzinach netto. Przy okazji ponad 3 kilometry wspinaczki w pionie. Wiem, że to trudne zadanie, nawet gdybym był zupełnie świeży. A miałem w nogach już przecież 780 kilometrów! Ale ktoś kiedyś słusznie, lub nie stwierdził, że lubię sobie utrudniać życie. Resetuję głowę, zapominam o tym co było. Liczy się to, co przede mną.

Zaczynam bardzo żwawo, mimo że towarzyszą mi dość gęste mgły i pagórkowaty teren. Po dwóch godzinach pokonuję 58 kilometrów, ale najtrudniejsze będzie czekać dopiero za Koszycami. Pierwsze górki wchodzą zaskakująco łatwo, płynnie i z przyzwoitą prędkością. Na zjazdach nie patrzę na licznik, nieco ryzykuję mocno kręcąc po dziurawych drogach, ale dzięki temu zyskuję cenne sekundy. Nawet nie wiem kiedy docieram pod Limanową. Spokojny podjazd w końcówce staje bardzo wymagający, a Wahoo punktowo wskazuje nawet 14% nachylenia. To ma być przedsmak kolejnych kilometrów.

Przełęcz pod Ostrą sygnalizuje pierwsze oznaki zmęczenia. Chociaż to stwierdzenie, przy pokonanym dystansie brzmi zapewne dość kuriozalnie. Najtrudniejszy fragment – przełęcz Wierch Młynne, który wywołał sporo kontrowersji już przed startem, jest mi nieznany – ale po obejrzeniu profilu na altimetrze spodziewałem się ciekawej ścianki. I była ciekawa, oj była. To nie jest klasyczny, trudny i jednolity podjazd, a raczej kilka mocno stromych odcinków po których następują lżejsze fragmenty. Nie, nie podjechałem go w całości.

Po dwóch pierwszych fragmentach ścianki, nie spodziewałem się, że to wcale nie koniec. Gdybym mentalnie był przygotowany, być może spiąłbym pośladki i konsekwentnie parł do góry. Za bardzo się rozluźniłem i nie było już z czego podjeżdżać. Kilka minut spaceru wcale nie było mi na rękę, a wchodzenie wbrew pozorom wcale nie jest łatwiejsze od podjeżdżania. Zjazd do Ochotnicy też nie należy do najprzyjemniejszych. Raz, że jest wąsko, dwa dziurawo. To sprawia, że minuty lecą, kilometry niekoniecznie.

Jeszcze 42 km do mety i tylko 1 godzinę i 50 minut. Po płaskim nie miałbym żadnych kłopotów by to zrealizować. Ale w górach? Trudna sprawa. Chociaż dwa ostatnie podjazdy nie są już jakieś mocno spektakularne, to i tak muszę wspiąć się w górę jakieś 900 metrów. To sporo. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. Więc walczę. Z podjazdem, z sobą, z narastającym zmęczeniem. Jazda przez Ochotnicę jest długa i nudna. Niby średnia nie spada poniżej 20 km/h, ale podjazd ciągnie się w nieskończoność. A jakby tego było mało, z każdą kolejną upływającą minutą organizm domaga się jeszcze jednej przymusowej przerwy. No co? Tom Dumoulin też potrzebował! A później też wygrał. Nawet trochę więcej niż ja.

Z Ostrowska do mety pozostaje mi 25 kilometrów i dobra godzina dostępnego czasu. Jest dobrze, ale wciąż nie mam pewności, czy uda mi się wygrać z samym sobą. Wiem jednak, że do skrzyżowania z drogą na Łosie w Bukowinie nachylenie terenu jest niemal niezauważalne i spokojnie mogę kręcić ponad 25 km/h. Minuty upływają, kilometry – na szczęście – też. Wierch Olczański wprawdzie wciska bardziej niż podczas Tour de Pologne Amatorów, no ale 990 kilometrów w nogach też boli nieco bardziej, niż krótka ściana Bukovina w Gliczarowie. Chwilowe wypłaszczenie znów wykorzystuję znacząco przyspieszając.

Mijam rondo i z zamkniętymi oczami mogę już zmierzać na Głodówkę. Trzy kilometry do mety. Spoglądam na rozpościerającą się panoramę Tatr, oświetloną przez złociste wrześniowe słońce. Delektuję się tym krajobrazem, nieco zwalniając. Ale gdybym wiedział, że jestem na segmencie i że zabraknie mi 4 sekund do KOM’a to bym na góry nie patrzył  Tak jestem kolarzem romantycznym, ale jak każdy facet lubię połechtać swoje EGO. Dojeżdżam do przełęczy, jeszcze tylko z górki, prosto pod schronisko. Zrobiłem to! I wcale nie myślę o pokonanych 1000 kilometrach z Helu, tylko challenge’u, który wymyśliłem przed 4 rano. 225 kilometrów w 9 godzin 15 minut. A przy okazji ukończyłem maraton Północ-Południe.

Udostępnij

O autorze

Jeździmy na rowerach i poznajemy piękne miejsca. Tutaj je opisujemy i zachęcamy do wypraw małych i dużych.