Powolnie obracając korbą wspinam się na kolejną hopkę, tym razem nieco solidniejszą, której nachylenie dochodzi nawet do 10%. Uwielbiam to uczucie przyjemnego łaskotania mięśni. Jeszcze nie jest to krzyk rozpaczy, ale wiem że już przekroczyłem pewną granicę komfortu. Właśnie teraz czuję, że żyję. Taka jazda właśnie sprawia mi najwięcej przyjemności. Spoglądam na Wahoo, które pokazuje już ponad 3000 metrów przewyższeń. Kiedy? Choć Mazury wcale płaskie nie są, to te podjazdy są jakieś inne.
Tak jakby życzliwsze dla nóg. A może to ta różnorodność trasy sprawia, że nie odczuwam specjalnego zmęczenia? Jedzie się całkiem sympatycznie, na horyzoncie widać już złociste niebo, które zapowiada kolejny ciekawy dzień. Choć tych w ostatnim czasie wcale nie brakowało. Oj, nie brakowało. Spróbujmy zacząć tą opowieść od początku. Tylko gdzie jest początek? Dobre pytanie. Po Maratonie Północ-Południe wciąż miałem spory głód jazdy i kilka wolnych dni do dyspozycji.
Zbyt mało by wybrać się na długą wyprawę, ale zbyt dużo by jeździć tylko po swojej okolicy. Po kilku godzinach w głowie zrodził się szalony pomysł zwiedzenia północno-wschodniej Polski. Sprawdziłem, że najkorzystniejsze połączenia kolejowe to te do Bydgoszczy. Kupiłem bilet, narysowałem trasę na pierwszy dzień jazdy. Nie chciałem się ograniczać. Doszedłem do wniosku, że kolejne ślady będę tworzył na spontanie. Bo spotnan jest najlepszy.
Bory Tucholskie
Wysiadając na stacji Bydgoszcz Główna, szybko skierowałem się ku Borom Tucholskim. Wiedziałem o nich tylko tyle, że są bo ktoś o nich kiedyś napomknął na lekcji geografii. Pewnie niejednokrotnie zupełnie bez zainteresowania je mijałem. Teraz chciałem je przejechać. Samo hasło Bory już powinno być dla mnie pewnym ostrzeżeniem, bo przecież oznacza to las iglasty. A skoro wokół są sosny i świerki to musi być dużo piachu. I było. A moje opony, choć wciąż twierdzę że genialne, to z piachem się nie lubią. Oj, nie lubią. Kolejne kilometry w niekończącym się szpalerze drzew były trudne, momentami bardzo, a jazda wręcz niewykonalna.
Nie oznacza to jednak, że Bory Tucholskie tylko piaskami stoją. Czasami zdarzy się zupełnie nieoczekiwanie asfaltowa autostrada, której nie widzą ani mapy Google, ani Komoot. A mnie uratowała przed nadrabianiem kilkudziesięciu kilometrów z powodu nieczynnego promu.
Bardzo przyjemne i szybkie ścieżki znalazłem w Parku Narodowym Borów Tucholskich. Przejeżdżając przez najbardziej chroniony obszar Borów w zasadzie piachu nie było. Jeszcze czym innym jest Marszruta Kaszubska, czyli rowerowa autostrada po której jazda jest czystą przyjemnością. Sieć ta ciągnie się przez wiele długich kilometrów, przyciągając w te rejony wielu rowerzystów, którzy w spokojnym tempie i z dala od zgiełku niebezpiecznych ulic mogą spędzić czas na dwóch kółkach.
Kaszuby
Ani się nie spojrzałem i dotarłem do magicznej krainy. Krainy w której niby wciąż jestem w Polsce, ale kompletnie nie rozumiem o czym ludzie do mówią. Kaszuby. Miejsce, którym zachwyciłem się jakiś czas temu jadąc szosą i obiecałem sobie, że wrócę tu na gravelu. Miejsce specyficzne, urokliwe i niezwykle malownicze, które wraz z dużą ilością pagórków i jezior nie pozwalają się nudzić. I nie myślę tutaj tylko o rowerze. Szczególnym obszarem jest Szwajcaria Kaszubska. To centralna część Kaszub, w której znajdziemy wszystko to za ja osobiście pokochałem prawdziwą Szwajcarię.
Są tutaj łagodne wzgórza, tysiące jezior, cieniste wąwozy i dzikie lasy. Krajobraz dopełniają samotne gospodarstwa które znajdują się w zupełnej pustce łąk i pól i pustelnie ukryte w środku lasu. Do tego wszystkiego kultura z charakterystycznym językiem sprawiają, że jest to miejsce prawdziwie niesamowite. Co ciekawe stolicą Kaszub wcale nie jest Gdańsk, jakby mogło się przypuszczać, a Kartuzy. Mała miejscowość leżąca nad czterema jeziorami, do której z każdej strony wjeżdża się lasem. O Kaszubach powstanie też krótki materiał wideo – było to jedyne miejsce, gdzie wiatr pozwolił wypuścić drona.
Żuławy
Następną krainą, którą odwiedziłem były Żuławy. Depresyjne pola z położoną centralnie rzeką Wisłą sprawiały że wiatr hulał tam niesamowicie. Kolejne podmuchy szybko wyczerpywały pokłady energii. Odpoczynek w wiacie MOR’u Wiślanej Trasy Rowerowej był chwilowym ukojeniem, ale wiedziałem, że przede mną jeszcze sporo kilometrów walki z bocznymi podmuchami. Jazda do Elbląga była naprawdę trudna. Sądziłem, że gdy zmienię kierunek jazdy to będzie łatwiej. Nic z tego.
Green Velo
Swój ślad, który miał mnie zaprowadził do Fromborka prowadził przez Szlak Green Velo, czyli chyba najbardziej reklamowaną trasę rowerową w naszym kraju. Trasę, która tym krótkim – bo raptem kilkudziesięciokilometrowym odcinkiem – mocno mnie zawiodła. Stare, poniemieckie płyty betonowe na których przy chwili nieuwagi można było sobie wybić wszystkie zęby nie pozwalały na szybką, przyjemną i bezpieczną jazdę. Dzień się kończył, a kolejne kilometry ciągnęły się w nieskończoność.
Nie oznacza to jednak, że na przejechanym odcinku było tylko tragicznie. Zdarzyły się fragmenty idealnych asfaltów, przyjemnych szutrów i całkiem duży, a jednocześnie praktyczny MOR. Praktyczny dlatego, że położony w środku lasu, z możliwością biwaku i spędzenia nocy czy to w namiocie, czy w osłoniętej z każdej strony wiacie.
Warmia
Tym sposobem dotarłem na Warmię, którą zapamiętam chyba najbardziej z gotyckich świątyń i zamków, drewnianych chałup i pagórkowatego, mocno interwałowego terenu. Ten charakterystyczny widok ciągnących się w nieskończoność pól i łąk ma swój urok, choć z pewnością ciekawiej wygląda wiosną i latem, gdy wokół jest zielono i wszystko kwitnie. Mi, wczesną jesienią przyszło oglądać głównie zaorane pola. Swój niepodrabialny urok mają też tamtejsze miasteczka, oraz ich mieszkańcy. Frombork, Jeziorany i Lidzbark Warmiński zachwycają spokojem, którego nam za zachodzie czy południu kraju chyba brakuje. W tej ostatniej miejscowości natrafiłem na Warmińską Łynostradę. I coś mi się wydaje, że będzie ona powodem do przyjazdu w te strony szybciej niż mi się wydaje.