– To niemożliwe, że mamy jechać tym brukiem, Wy na pewno macie dobrą trasę wgraną? – z wyraźną irytacją w głosie zasugerował Tomek, na co z pełnym przekonaniem odpowiedział Paweł:
– Z Piko wszystko jest możliwe.
– Panowie, ja tam nie narzekam – ripostowałem ciesząc się z komfortu posiadania 2-calowych opon.
– Cicho!
To była jedna z tych sobót, które w ogóle miały się nie wydarzyć. Pierwotne plany zakładały być w zupełnie innym miejscu i robić coś zupełnie innego, niekoniecznie związanego z rowerem. Wszystko zmieniło się w piątkowy wieczór. Wysyłam wiadomość do Piko „Cześć, jest jeszcze szansa zapisać się na brevet?” a gdy po chwili otrzymałem odpowiedź „Jasne, przyjeżdżaj” wiedziałem, że będzie to dobry dzień… choć zaczął się niemrawo. Mgła za oknem nie sprzyja ani trochę, z łóżka zwlekam się ponad godzinę później niż założyłem sobie kładąc się spać. Wprawdzie do rozpoczęcia brevetu pozostało jeszcze trochę czasu, to jednak zamierzałem wcześniej się „lekko” rozgrzać. Takie 60 kilometrów byłoby odpowiednie.
Estymując czas potrzebny na dotarcie do punktu startu zapominam jeszcze o jednym szczególe. Jadę gravelem, który chcąc nie chcąc nie jest wolniejszy. Na Haukego-Bosaka, w nowej siedzibie Wrocławskich Kurierów Rowerowych pojawiam się z lekkim opóźnieniem, ale tłum przed drzwiami wejściowymi podpowiada mi, że zdążyłem. Wykorzystuję chwilę, by odszukać naprędce rano wgrany ślad trasy. Podchodzi Paweł, który wieczorem będzie bohaterem opowiadając o swoich Rajzach w nieznane. W progu dostrzegam Tomka, z którym poznaliśmy się na Tour de Silesia w ubiegłym roku. Po dłuższej chwili docieram w końcu do otoczonego tłumem Piko, by odebrać kartę kontrolną.
Zbieramy manatki, ruszamy na wschód w kierunku Trestna. Grupa duża, zaczynamy w miarę wolno, bo nawierzchnia i wiatr wiejący prosto w twarz nie pozwalają na zbytnie szaleństwo. W Kamieńcu Wrocławskim po raz pierwszy – i jak się okazało ostatni tego dnia – słyszymy mocno irytujący klakson.
– Nie wiesz, że możemy tak jechać? – próbuje odpowiedzieć impulsywnemu kierowcy Tomek.
– To Audi, szkoda nerwów.
Na szczęście z drogi wojewódzkiej do Jelcza Laskowic szybko uciekamy w kierunku Kiełczowa. Na wysokości remontowanej linii kolejowej 292 komuś nagle wypada telefon, ktoś inny hamuje, dzwon. Dwa rowery zakleszczone, a w nie z impetem wpadł jeszcze Tomek poświęcając nowego Brytona. Na szczęście wszyscy cali, rowery też, uśmiechy wracają, można kręcić dalej. Docieramy do Długołęki zatrzymując się w pierwszym punkcie kontrolnym. Każdy ma za zadanie odebrać podpis i… paragon. Kolejka do kasy wije się aż przed sklep.
– Słuchajcie, przecież nigdzie nie jest napisane, że to mają być nasze paragony – na polską kreatywność zawsze można liczyć. Szybko otrzymujemy wymagany kawałek papieru i możemy ruszać dalej. Rozochoceni gładkim asfaltem nabieramy prędkości, a z dużej grupy zostaje nas raptem sześciu. Na liczniku prędkość rzadko spada poniżej 40 km/h. Rysiek dzielnie daje radę, choć zębów w kasecie już brakuje, a i kadencja jakby wyższa niż zazwyczaj. Na szczęście już za chwilę górki, tam tempo się uspokaja. Po betonach zjeżdżamy do Tarnowca nie spodziewając się uczty dnia.
Bo co to za wiosenny brevet bez nawiązania do belgijsko-francuskich klasyków! A w końcu za tydzień Paryż – Rubaix. Na nasze szczęście Tarnoberg ma zaledwie pół kilometra i mija stosunkowo szybko. Zbliżamy się do królowej Kocich Gór. Zaczynam mocno tuż za Radłowem, by odpowiednio się rozgrzać, kończę jak zwykle. Prababka znów ze mną wygrała. Ale w końcu znajdę na nią sposób. Gdzieś w połowie podjazdu mija mnie Paweł, a ja zaczynam się zastanawiać co miał na myśli mówiąc kilkadziesiąt minut wcześniej, że „z formą zdąży na Race Through Poland”.
Do drugiego punktu kontrolnego w Łozinie docieramy w czterech, oprócz Pawła i Tomka jedzie z nami także Mateusz. Jak się okazuje, on też szykuje się do RTP. Po chwili dojeżdża Adam, ale stanowczo stwierdza, że wróci sam, bo górki dały mu w kość. Kocie właśnie takie są. Niby niskie, niby niepozorne, ale gdy do nich nie podejdziesz z odpowiednim szacunkiem, to potrafią zabić. W kolarskim znaczeniu oczywiście. Wracamy do Wrocławia, zaliczając przed metą jeszcze rundę honorową po nadodrzańskich wałach. Na mecie czeka na nas Piko, gorąca kawa i przekąski. To było świetne preludium tego, co czeka kilkoro z nas za nieco ponad miesiąc. Ale dzień się nie kończy.
Wracam na Haukego-Bosaka wieczorem, już w cywilu, by wysłuchać opowieści o syberyjskiej podróży Pawła Pieczki. Wyruszył on 19 lipca ze swojego rodzinnego Godowa w kierunku Irkucka. Rzecz jasna na rowerze. W ciągu 158 dni przemierzył 11 500 kilometrów, a oprócz docelowej Syberii znalazł się jeszcze w górach Autaju, Japonii, Korei Południowej i (prawie) Północnej. Zamiast streszczać spotkanie zaproszę Was do odwiedzenia kanału Pawła na YouTube, by choć trochę poczuć tamten klimat i zew przygody.